miłość

3.0/5 | 2


Często miewam poczucie żalu, że mogłem coś zmienić, coś zrobić, nie zrobić czegoś lub wręcz nic nie  robić-w każdym razie postąpić inaczej. Bo konsekwencje decyzji, uczynków czy słów rzucanych jak  ziarna na żyzną glebę codzienności na pewno wyrosną i to wyrosną obficie. A z ziarna pszenicy  pszenica, a z ostu oset. I tym mi przyjdzie karmić się jutro, co dzisiaj zamaszystym ruchem ręki  rozrzucam wokół siebie. Uwaga potrzebna jest więc niezmierna, by każde ziarno dokładnie obejrzeć,  w dłoni wyważyć, mieć pewność. 
Niepewność moja zdawała mi się kiedyś nieśmiałością, potem myślałem o niej jak o chorobie, a którą  z czasem zwałem głupotą, chociaż prawdziwą głupotą było moje szukanie winy w innych, winnych  szukanie, innych winnych. I tak stałem jak głupi a cierniste kłącza nieuwagi coraz gęściej oplatały mi  nogi, karmiąc się tym bezruchem. I stałbym tak, pewny, że męczennikiem zostanę z winy Świata,  pewny jakiegoś tam „siebie”, choć pewne jedynie to, że kolce cierniste sączyły we mnie błogie  uczucie wygody i samozadowolenia w nieszczęśliwości, truciznę nie lada. I pewnie stałbym tak, gdyby  nie skrzydła.  

Skrzydła, ten niepozorny wytwór mojej wyobraźni, niczym bolesny policzek, wyrwały mnie swym  łopotem dzwonnym, o powietrze biciem z amoku, z darcia się w mroku. I stały mi się nogami, bym  pierwszy krok zrobił ponad cierniami, rękami się stały, resztki nocy ślepej z oczu zdrapując, w oczach  tych jednocześnie stając się patrzeniem, wyraźnie widzącym patrzeniem. I ucichł odwieczny bełkot  mój i znów, jak w dniu narodzin, głęboki zrobiłem wdech. Pieczenie w piersi bolesne i syk jakiś. 

Wyjałowione, spragnione choć jednej kropli powietrza ciało, po wiekach, epokach i erach  nieustannego darcia, krzyku, mówienia, pytania, gwizdania, przez sen mamrotania, do siebie gadania,  policzków w dąsach wzdymania, plucia, trucia, słowami jak dzidą kłucia, kłótniami -„tratata”- seriami  krótkimi strzelania, proszenia, błagania, wykorzystywania, dyszenia, sapania, języka na wierzch  wystawiania, zębami o zęby zgrzytania, szczękami niczym orężem szczękania, szczekania, ujadania,  warczenia, gryzienia, kąsania, kłami na strzępy rozszarpywania, a potem, z bojowym jazgotem, fajek  pokoju łamania wśród spazmów wściekłości, ciskania okruchów tej świętej relikwii w dół, w grób w  mokrej ziemi, gdzie jeszcze przed chwilą głęboko spoczywał topór wojenny, po który teraz całe  narody, jak po trofeum ręce wyciągają, kupują, sprzedają, ofiarę z siebie nawzajem składają,  zaprzedają dusze, ciała sprzedają, wyjałowione, spragnione choć jednej powietrza kropli, tej kropli  szukania, szukania, jak w pasach wierzgania- ucichło po tym wdechu, z bólu wykrzywione, moje ciało,  a skrzydła słuchaniem się stały, słuchaniem ciszy, w której syk gaszenia pożaru, co trawił we mnie  przepiękne puszcze, stepy, polany żywe, zwracając w odruchu wymiotnym spękane pustynie,  wybrzmiewał coraz i coraz, by przed nastaniem zbawiennej ciszy odbić się jeszcze jak echem,  westchnieniem ulgi. 

Skrzydła, ten niepozorny wytwór mojej wyobraźni, stały się sierpa ostrzem, tnąc ciała wijących się  pnączy ciernistych, aż nie ujrzałem w tym gąszczu Ziemi, brunatnych jej oczu. Stały się zaraz pługiem  drążącym bruzdy w Ziemi, tak szczelnie dotąd zamknięte, a Ziemia, świeżym powietrzem  zachłyśnięta, kichnęła radośnie. „Na zdrowie” – pozdrowiło ją Słońce, musnęło promieniem po  grzbiecie i dreszczem przeszła ta rozkosz po Ziemi, dreszczem rozkoszy weszła mi w plecy, w sam  rdzeń kręgowy, środek, jądro doznań na nowo jakby wzbudzone. I wdech kolejny już razem z Ziemią,  jak jedno ciało. Coraz to skiby zeschniętej skorupy ugoru ciała naszego na boki spadały, odsłaniając  żywą, ukrwioną i pulsującą tętnem jednym tkankę. 

Niepewność moja błogosławieństwem się stała, błogosławieństwem uwagi, a każde ziarno dokładnie  ważone, każde ważne. By pewność mieć siejąc, że niepewność ta, owoc wyda obfity i zdrowy, owoc  smaczny ale nie pyszny, słodki – nie lepki. By owoc pokory mieszkał w pewności, nie pychy, co w tym  mieszkaniu się tylko rozpycha, rozsiada. I gada. I stały się skrzydła sitem, przez które na długo siejącą  spadały ziarna najmniejsze, najcichsze i najpewniejsze. I te spoczęły w gotowym by rodzić łonie Ziemi,  wtulone. I cisza nastała, nasłuchiwanie, na deszcz upragniony czekanie. Bo ziarno w Ziemi spragnione. 
Czystej, zdrowej, z głębin nieba niczym ze studni czerpalnej, z tych głębin studniebnych płynącej,  krystalicznie… 

Miłość, ten niepozorny wytwór mojej wyobraźni, matczyny złożyła pocałunek na pooranym czole  Ziemi, łagodząc jej zmarszczki słodyczą wilgotnych ust. I z ust tych miłosnych, kropla po kropli  szeptane, spływały na Ziemię, na ziarna - tuleniem, deszczeniem, mżeniem – kołysanki, kołysanki. 
Uniosły mnie Skrzydła bezszmernie, w objęciach skrzydlatej kołyski spocząłem, na twarzy poczułem  ciepłe, troskliwe i czujne spojrzenie Słońca, zmrużyłem oczy. Pod moją powieką ujrzałem ocean  bezkresny i uroniłem go, łzę, spłynęła po twarzy Ziemi, całkiem już mokrej od deszczu, z kroplą  wiszącą na czubku nosa; strąciłem tę kroplę ostrożnie, leciutko, jak strąca się nutkę dźwięczącą,  zaklętą w trójkącie. Czyściutko zabrzmiała w melodii nuconej szeptem przez Miłość, rozsiadła się w  tych kołyskach i kołysała, tuląc do piersi karmiącej usta moje otwarte, otwarte jak ziarna, co pękły  szczęśliwie na dwie połowy. Z jednej połowy śmiech gromki wzbija się w górę kłosem, łodygą,  konarem, katedrą strzelistych wierchów. Echo tej wielce honorowej salwy rozbrzmiewa w trzewiach  moich, gdzie druga połowa rozkwita labiryntami podziemnej tkanki nerwowej, korzeniąc się. I tak  otwartą głowę, która z tych ziaren rzucanych, pierwsza zaczęła kiełkować, chylę w pokłonie przed tą  Trójką, przed każdym w tej Trójce i od Was przyjmuję, co dla mnie ofiarnie składacie.  I stały się Skrzydła Miłością pod Słońcem jedyną skrzydlatą, i Słońce na Skrzydłach się wzbiło, w  niebieskim siadając zenicie, a Miłość…

 …w słonecznik zaklęta sierpniowy 
nad moją głową parasol 
pochyla się z trudem, bom mały, 
poprawia pióropusz swój złoty 
i szeptem skrzydlatym 
szumi do ucha - pocałuj 
nim usta
wydziobią mi ptaki 

Poczucie żalu to tak naprawdę szukanie ciągle tego samego, w tym samym miejscu, w tej samej  osobie, w tym samym sobie. Szukanie znanego, więc nie szukanie, nie znajdowanie, się byle czym  zadowalanie, wręcz wciąż tym samym, od dawna znanym – poczuciem żalu, utyskiwaniem… Ech! w  pyski praniem, w wasze markotne gęby najszczerszym śmiechem spluwaniem – tym się zajmować  pragnę, by nie mieć tego wstrętnego, żem milczał, poczucia żalu. 
Miłość, ten niepozorny wytwór mojej skrzydlatej wyobraźni – jest. Łupinka orzecha włoskiego,  dryfuje po martwych morzach tej zwanej ludzkości z dumnie wypiętą piersią żagla. I płynie, jest,  płynie, jest, nie płynie „do”, bo zawsze „z”. I chociaż łajba ta każdego z nas jest ochrzczona imieniem,  często nie ma załogi, ni kapitana, majtka ni kuka. Komu więc pokład szorować, komu szoty luzować,  by żagli nie porwał szkwał, komu za ster łapać, mielizny i skały omijać, komu gotować strawę i grog  ważyć, w nocy któż wachtę obejmie i szantę nocną zanuci. I komu wreszcie na mostku pozostać do  końca, gdy przyjdzie obrać ostatni kurs, komendę kto wyda: „Cała naprzód! Cała na dno!”.
Za to kajuty  wszystkie zajęte przez pasażerów najwyższej klasy. A wszyscy końca podróży czekają. I ja się nie  pytam, czy bez załogi łódź kiedykolwiek dopłynie, bo wiem, że bez niej z portu nawet nie wyjdzie.  

Najwyższa pora by wydech uwolnił nadęte me ciało, wytrąbił jak z trąbki płaczliwe powietrze, co  świstać zaczyna między szparami zębów, dzwoniąc w szyderczym uśmiechu, jak szybki stłuczonych  witraży w ruinie bieszczadzkich cerkwi. I z dłoni pochopnych wypadają kamienie, tocząc się lawiną do  stóp „osądzonej”, po środku stojącej, własnymi ramionami objętej – ostatnim azylu na Ziemi – i  proszą w kamiennej ciszy: „jeżeli życie czuje ból, to zamień się z nami i ból nam zadaj, zadaj nam  życie, ukamieniuj nim nas” 

Odchodzi ten co tu pisze, powoli i tylnym wyjściem. Nie po to, żeby Was zranić, nie po to. Nie po to  przecież tu był. Słuchajcie tej cudnej muzyki – ciszy kamieni. I choć ją teraz bełkotem próżnym  zagłuszam, język Wam w uszy wtykając, przysięgam – umilknę, być może z kolejnym wdechem, jeżeli  będzie mi dany. 

Wersje wiersza


 
KOMENTARZE


@ Magdalena Bartnik

dziękuję

Dziś

już listów nikt nie pisze (prawie).
Moja ocena:  

Moja ocena

ale syfu mi się nazbierało
Moja ocena: