Chore dumki - część 5

author:  Tomasz Nowacki
5.0/5 | 3


......................Rozdział IV - cześć 1 rozdziału.................



...................................Przyjaźnie...................................


Przyjaźń jest jak ból wypróżnienia w trakcie zaparcia. Dziecięca przyjaźń, to takie zaparcie się w sobie, które boli tylko jedną stronę – stronę czynnie dającą. Druga strona – biernie biorąca – doznaje orgazmicznych rozkoszy dzięki afektowo-umysłowym oraz umysłowo-obstrukcyjnym męczarniom tej pierwszej. Prawdą jest także, iż przyjaźń tego rodzaju jest bezinteresowna z obu stron. Jej strona czynna gotowa jest na każde masochistyczne wyzwanie, na poświęcenie wszelkich dotychczasowych zasad i na natychmiastowe przejęcie poglądów drugiej strony. Ba, często, zanim strona bierna się zorientuje, zostaje wyprzedzona w swoich zapatrywaniach, nawet nie zdając sobie sprawy, że to co ma, stanowi jakiś pogląd w ogóle (po prostu: bo jak nie, to w ryj).
Strona bierna bezinteresownie natomiast przyjmuje poświęcenie przyjaciela dając w zamian błogosławieństwo zauważenia.
Może właśnie tym razem – myśli sobie czynny – wybiorą mnie do kopania w piłę i nie będę stał na bramce? Może nie będę musiał być Szarikiem jak wczoraj, żeby tak chociaż Gustlikiem… (Janek i Grigorij już obstawieni na wieki – nie ma szans), Może Szarikiem zrobią Kazika (tłuściocha Frania, głupiego Stasia, co ma dziwne skośne oczy i płaski nochal albo tę kulawą Dorotkę z drugiej klatki – nieważne…)? I tu ob-jawia się jeszcze jedna prawda. Każdy pies ma swojego kota do odgryzania ogona, lecz i każdy kot może znaleźć mysz dla siebie.
Tak często bywa i warto o tym pamiętać, drogie dzieci, zanim podejmie się ryzyko przyjaźni.

Wiem, że niewielu z was posłucha tej rady z prozaicznej przyczyny: po prostu nie umiecie jeszcze czytać. A na starych też nie ma w zasadzie co liczyć. Niemniej jednak posłuchajcie… jeśli wam się jakoś uda.

Nasz podwórkowy trzepak nie był takim sobie zwykłym trzepakiem. Oprócz tego, że był całkiem prawie nowy i świeżo pomalowany, to miał niezły wypas. Był wręcz Rols Roycem pośród trzepaków. A to z tej racji, iż dozorca naszej kamienicy – pan Dziąsło (zwany tak z powodu bardzo umiejętnie skrywanego uzębienia) dospawał do niego dodatkowe, sterczące w bok poprzeczki: jedną na dywany wytrzepane, drugą na te do trzepania. Zrobił tym głównie radochę dzieciakom, bo żaden z lokatorów nie nosił nigdy po kilka sztuk dywanów na raz do trzepania. Zresztą w naszej kamienicy mało, kto trzepał dywany, bo mało kto miał. A jeśli już, to były tak mocno przyrośnięte wieloletnimi zropiałymi odleżynami do podłóg, że po zdjęciu, oprócz trzepania trzeba by było wykonać również permanentne cyklinowanie (* patrz przypis w dole).
Tak więc trzepak należał do nas – kamienicznej dzieciarni, mimo głośnych i częstych utyskiwań starego Dziąsła, który ostrzegał przed i zarazem groził powybijaniem zębów (z racji wyżej wspomnianego nazwiska chyba).
Trzepak był naszą bazą wojskową, boiskową bramką, poczekalnią zabaw, statkiem kosmicznym, czołgiem i wygibasowalnią. Stanowił punkt zborny i wyjściowy do naszych wszystkich zabaw, był ośrodkiem spotkań i filozoficznych dysput, sejmikiem, areną walk gladiatorów, świadkiem wzlotów i upadków towarzyskich wszystkich dzieciaków z kamienicy.
Na owym przewspaniałym opus Dziąsła, pewnego pięknego letniego poranka, siedziałem sobie właśnie ja. Siedziałem i czekałem. Czekałem całym sobą, podekscytowany w każdziutkiej komórce ciała i umysłu. Czekałem tak naprawdę już wczoraj w domu, bo wczoraj właśnie dostałem od wuja Leona nowiuteńkiego Matchboxa (** patrz przypisy w dole) zwanego również przez dziecięcą gawiedź resorakiem. Schowałem go głęboko w kieszeni i nie mogłem się doczekać kiedy go wreszcie wyjmę i pokażę rozdziawionym z zachwytu gębom z podwórka. Wiecie – wtedy Matchbox, to tak jak dzisiaj co najmniej komórka albo laptop. I tak jak dzisiejsze komórki, Matchboxy dzieliło się na kiepskie, zwykłe i te super ekstra. Kiepskie – to takie, najpopularniejsze i najczęściej spotykane – każdy początkujący matchboxo-maniak miał je w swojej kolekcji. Zazwyczaj szare, brązowe lub obdrapane, nie miały nic otwieranego: ani drzwi, ani maski, ani nawet bagażnika. Resory zamontowano w nich plastikowe, albo kompletnie pominięto już w początkowym etapie projektowania. W związku z tym, upuszczone ze znormalizowanej wysokości jednego centymetra na twardą powierzchnię, sprężynowały dwa trzy razy, po czym zastygały w bezruchu niczym kupa po wędzonym błękitku (wiem coś o tym). Żenada, obciach, jednym słowem siano. Te zwykłe, były rzadsze pod względem występowania i wzbudzały w zabawowiczach większe zainteresowanie. Ten sam model mógł odróżniać się od swojego brata bliźniaka z taśmy produkcyjnej barwą lub drobnymi szczególikami budowy. Mógł występować w wersji cywilnej, policyjnej, strażackiej lub – najmniej cenionej – pogotowia ratunkowego. Zazwyczaj miał otwierane albo drzwi, albo maskę, albo bagażnik - nigdy na raz. Charakteryzowało go dużo lepsze resorowanie (pięć do sześciu odbić). Takie resoraki można już było przynosić na podwórko bez żenady, a przemalowane lakierem do paznokci stanowiły doskonały towar wymienny na inne precjoza dziecięcego pożądania.
Mój prezent od wuja Leona był wyjątkowy. Należał (jeśli nie przewyższał) do ekskluzywnej grupy Matchboxów. Pomalowano go na kolor złoty (dziś nazwa brzmiałaby „żółty metalic” – wtedy nie było jeszcze metalików w Polsce – nawet w prawdziwych samochodach). Otwierało się w nim wszystko: maska, drzwi (i to do góry!) oraz bagażnik. Poza tym ponad prostokątny otwór w masce wyzierał, kłując tysiąckonną mocą, niklowany motor. A jakie miał resorowanie! Bujnięty raz, niewielką siłą drgał i drgał – nikt z nas nie mógł się doliczyć ile razy (dziesięć to magiczna liczba niepoliczalności dla pewnego wieku). Ale najważniejsze – wuj przywiózł mi go z Syrii, gdzie jako kapitana LWP oddelegowano go na placówkę ONZ w okolice Wzgórz Golan.
Z samej Syrii!
Dla mnie oczywiście równie dobrze mógłby to być jakiś inny kraj: Czad, Kuba, czy inny Hamburger city – nieważne – ważne, że takiego modelu nikt nie posiadał i nigdy nie mógł wejść w jego posiadanie. Sama nazwa kraju „Syria” była dla nas tak niesamowicie egzotyczna, że tej egzotyki nikt nie zdołałby zlokalizować na globusie – nawet jeśli wiedzielibyśmy co to takiego ten globus jest i do czego służy. To także dodawało podarkowi nieziemskiej wartości, a mnie splendoru. Taki resorak, sam będąc wyjątkowym, wynosi ponad przeciętność także jego posiadacza. Takiego resorka nie wymienia się na nic i za nic na świecie, nie pożycza się, nie daje się nikomu do zabawy, a najwyżej do potrzymania i to nie za friko i nie za długo. Za potrzymanie można żądać bajońskich sum, najmodniejszych gadżetów lub czynów godnych Dawida albo chociaż kapitana Żbika.
Był ciepły letni dzień. Słoneczni palacze dokładali bezustannie do pieca, a i żadna chmurka nie planowała psuć dzieciarni zabawy niespodziewanym oberwaniem. Takie oberwanie wiązało się niechybnie z natychmiastowym otwarciem wszystkich kamienicznych okien na oścież i chóralnym acz nieco kakofonicznie wykrzyczanym przez gardła rodzicieli kategorycznym poleceniem: „Gienek (Jacek, Franek, Bartek, Wojtek, Dorotka…) do domu, ale już!!! (ewentualne: „na górę w trymiga”). Polecenia takiego nie sposób było zignorować, albowiem ignorancja zawsze zmieniała oberwanie chmury w oberwanie uszu albo w tyłek ( i nikt nie groził rodzicielom sądem, nie straszył rzecznikiem praw dziecka ani innym potworkiem wywodzącym się z najstraszniejszych koszmarów dzisiejszej Unii Europejskiej).
Pierwszy po mnie do trzepakowego punktu zbornego przybył Jacenty Szujski. Chłopak najstarszy z nas, przez co najsilniejszy, przez co najmądrzejszy, przez co najważniejszy. Przez co zawsze Janek w czołgu Rudy 102, zawsze niebiański Zorro pośród garstki przyziemnych sierżantów Garcia, mistrz świata zębo-szczelinowego plucia w dal, życiowa nieomylna wyrocznia etyki, moralności i sposobu bycia, samiec alfa – czarny baran naczelny wśród stada zwykłych kozłów i mniej znaczących kopytnych (do których to mniej znaczących zaliczałem się ja). Nigdy omylny, nigdy wyśmiewany czy pogardzany, zawsze wysłuchiwany do końca, bezdyskusyjnie decydujący o wszystkim. Jacenty przewyższał wzrostem o głowę każdego chłopaka z naszej bandy, jeśli bandą można nazwać grupę obsmarkańców z girlandami zielonkawych pereł dyndających - dyń - dyń - sprężyście z nosa aż po sam pas (***patrz przypisy w dole).
Zauważyłem go zaraz po tym, gdy wyszedł niespiesznie ze swojej klatki schodowej. Wysoki, dumny, wyprostowany. Jego bujna kruczoczarna czupryna połyskiwała w lipcowym słońcu. Nieprzeniknione błękitne oczy (odziedziczone pewnie po dziadku z hitlerjugent), skierowane na trzepak, z uwagą wypatrywały z kim pierwszym przyjdzie mu się spotkać. Sterczące niczym grotżagiel na Darze Pomorza, uszy nasłuchiwały znajomych odgłosów. Podchodził, był coraz bliżej. Wąskie, wykrzywione drwiną usta za chwilę wypowiedzą dawno oczekiwane słowa powitania…
- Kurwa, to znowu ty Gieniu…!?

…………………………………………………………………………………………..

Ciąg dalszy nastąpi, jeśli jeszcze będziecie chcieli… ale dziś palce mi spuchły.
(uchylę wam rąbka tajemnicy - dalej będzie nawiązanie do prologu z pierwszej części dumek, któren to - zapewniam Was - prolog, nie został wymyślony sobie a muzom:-)
-------------------------------------------------------------------------
Przypisy:

(*) – permanentne cyklinowanie – cyklinowanie powiązane z pogłębianiem pomieszczeń użytkowych, często pogłębianie o wysokość mieszkania sąsiada z dołu.
(**) – Oczywiście Matchboxy nie były jedyną marką resoraków, Były jeszcze Majorette – francuskie. Ale te sprzedawał każdy sklep z zabawkami, kosztowały sześćdziesiąt złotych za sztukę (za te z przyczepką albo za ciężarówkę – względnie autobus – stówę) i można je było nabywać na kilogramy. Tak jak i ruskie plastikowe Żiguli, czy nasze rodzime Wartburgi i Duże Fiaty, którym kółka odpadały po pierwszym użyciu) Matchboxy natomiast, kupowało się w Pewexie, lub – te najwspanialsze i najrzadsze - sprowadzało z zagranicy.
(***) - Girlandy owe – mimo, że jako klejnot nie przedstawiały sobą większych wartości, posiadały niesamowitą właściwość: z ponadświetlną prędkością, na życzenie właściciela, znikały w bezdennych czeluściach przegród nosowych, po czym w bliżej nieokreślonych warunkach panujących w zatokach, przereagowywały w związki biochemiczne zwane potocznie flegmą. Po takim przekształceniu stawały się najlepszym na świecie ładunkiem militarnym - zarówno zaczepnym, jak i obronnym, cenionym w tych czasach przez dziatwę starszą oraz młodszą jako najprostszy w użyciu i najskuteczniejszy środek rozwiązujący wszelkie zbrojne konflikty (na swoją korzyść oczywiście).



 
COMMENTS


@LilithMaggid

a to źle?:-)

My rating

po prostu bomba.przeniosłam się do mojego dzieciństwa, na mój trzepak, moje podwórko.Za te wspomnienia serdecznie dziękuję.Czekam z niecierpliwością na dalsze części.
My rating:  
23.01.2011,  kate

@LilithMaggid

Och! Girlandy faktycznie nie stanowią przyjemności, szczególnie gdy chce się głęboko odetchnąć. Niemniej tacyśmy byli w młodości.

@dzbanek na łzy

bardzo mi miło - zapraszam do poprzednich i następnych części:)

My rating

przeczytane jednym tchem! ;-)
My rating:  

@LilithMaggid

efekty... chyba trochę pisze życie... co w życiu można planować, a co osiągnąć? Nie wiem - ale bardzo często się różni. :-)