Piotr.

author:  Gladius
5.0/5 | 5


Najbardziej niesamowitych ludzi spotykamy w życiu w najbardziej prozaicznych sytuacjach. Tak było z Piotrem. Nasze pierwsze zadzierzgnięcie kontaktów miało zgoła niemiły dla niego przebieg. Graliśmy z chłopakami w piłkę na przyszkolnym boisku. Na ławce opodal siedział wysoki,postawny facet. Przyglądał się naszej grze. Nie wiem jak się to stało. Dostałem piłkę od Grzegorza,ale zamiast posłać ją w światło bramki ja strzeliłem Panu Bogu w okno,a raczej w Piotra. Musiałem się dość przyłożyć,bo gościa praktycznie zdmuchnęło. Po chwilowej konsternacji ruszyłem z pomocą. Akurat gramolił się z powrotem. Trochę oszołomiony. "Przepraszam bardzo" powiedziałem lustrując go z niepokojem. Wysoki,dobrze zbudowany budził respekt. "Kurwa chłopie nie idź do armii,bo powystrzelasz swoich." rzucił jeszcze nieco zdezorientowany szukając okularów,które poleciały gdzieś w trawę. Popatrzyłem dookoła. Wypatrzyłem je i podałem mu. Nałożył na nos i uśmiechnął się. Tym mnie zaskoczył. Powinien mi przyłożyć,aż bym się oblizał. Sama jego postura mówiła,że zmiótłby mnie z powierzchni ziemi zanim bym się zorientował,że osiągam niebyt. Zamiast tego wyciągnął rękę. "Piotr" przedstawił się. Tylko nie mów,że wołają cię snajper" rzucił wesoło. "Andrzej" przedstawiłem się. "Sorry"Popatrzył na mnie kpiąco. "Bońkiem to ty nie będziesz". I tak poznałem Piotra,a właściwie Kaczora. Ksywa była prostym przeniesieniem nazwiska. Wróciłem do kolegów,którzy już po cichu obstawiali moją śmierć w starciu z tytanem. Znów się zawiedli,jak niejednokrotnie. Było lato 1987 roku. Przede mną właśnie los postawił człowieka,który zmienił diametralnie mój sposób pojmowania świata.Miałem wówczas siedemnaście lat,Kaczor dwadzieścia dwa. Dzieliło nas dosłownie wszystko. Bynajmniej ja tak uważałem. Drugie nasze spotkanie wydarzyło się kilka dni później. Szedłem przez park kiedy go zobaczyłem. Siedział na ławce. Z wypiekami na twarzy,skupiony na trzymanej w dłoniach książce. Świerszczyki ogląda,czy jak? pomyślałem.Podszedłem bliżej. Nawet nie zwrócił na mnie uwagi,a raczej tak się wydawało. "Cześć Piotrze" rzuciłem i chciałem iść dalej. Ale moja ciekawość zwyciężyła. "Co czytasz?" Spojrzał na mnie spod oka. "Heinego" odparł cicho. No proszę pomyślałem,a wydawał się taki normalny. "Czytałeś?" zapytał. I podał mi książkę. "Buch der Lieder". Zgłupiałem nieco. Nie poetą bo zaczytywałem się nim niekiedy po świt. Zgłupiałem,bo Piotr podał mi niemieckie wydanie. "Czytasz w oryginale?" zapytałem nieco zduszonym głosem. Popatrzył na mnie. "Nie pija się kawy przez chusteczkę" odparł. Teraz mną zamiótł. Jeszcze nie wiedziałem,że będę się musiał do tego przyzwyczaić."Kogo jeszcze czytasz w oryginale?" zapytałem. "Byrona,Hugo,Petrarkę i kilku innych" odpowiedział,ale nie było w jego głosie wyższości. Szacun pomyślałem "A ty sięgasz do oryginałów?" zapytał. "Nie,nie jestem taki lotny" odparłem zgodnie z prawdą...no prawie. "Non scholae, sed vitae discimus " rzucił od niechcenia. "To prawda" odpowiedziałem zbyt szybko. "uczymy się dla życia." Uśmiechnął się szeroko. "Od razu wiedziałem,że piłka w twoim wykonaniu to nieporozumienie." Teraz byłem już nieco zirytowany. Ale i coraz bardziej ciekawy człowieka.
Skończyło się lato,przeszła jesień i zima. Praktycznie widywaliśmy się codziennie. Piotr miał niesamowitą zdolność zaciekawiania światem. Ale nie tym,który rysował się przed oczyma,ale tym,który jest w nas.Nasze niekończące się rozmowy od historii po filozofię. To były maratony. Miał niesamowitą wiedzę. I ten szczególny dar,który pozwalał mu nie błyszczeć mimo,że lśnił blaskiem. Mieszkał nieopodal mnie. Ale bywał w domu sporadycznie. Studiował orientalistykę. Pominę jego zdolności lingwinistyczne,choć to robiło wrażenie,ale jego ciekawość świata robiła wrażenie. Bynajmniej na mnie.każdą wolną chwilę spędzaliśmy na dyskusjach,choć tego czasu nie było wcale tak wiele,jakbym chciał. Ale życie przecież musi się toczyć swoim tokiem. Chłonąłem jak gąbka jego słowa,wiedzę i przemyślenia. Jego czasem wydawało mi się skrajny humanizm. Jego interpretację historii,jego zdolność pojmowania,która jakże daleka była od oczywistości,ale zawsze trafna. I nagle stało się coś czego nie oczekiwałem. Piotr rzucił studia,prawie już będąc na mecie. Nie rozumiałem tego. Unikał odpowiedzi. Nie lawirował,ale po prostu ucinał temat. Mieszkał w mieszkaniu siostry,która z kolei mieszkała w Gdańsku. Był poniekąd samowystarczalny. Zawsze jakoś zarobił parę groszy,a jeśli nie zarobił to przecież miał kilku nas,oddanych przyjaciół. Pierwszy sygnał alarmowy przegapiłem,a raczej zupełnie mylnie zinterpretowałem. Kiedyś poszedłem do niego. Był nawalony jak Messerschmit. Nie kontaktował. Smiał się i płakał,śpiewał i klął. Nie widząc w domu żadnych opakowań szklanych,pomyślałem,że napił się na mieście i przesadził. Ogarnąłem trochę pobojowisko i zostawiłem go samego kiedy wreszcie zasnął.No cóż pomyślałem i geniusze czasem muszą sobie strzelić. Błogosławiona nieświadomość. Albo ignorancja. Bez znaczenia. Dałem ciała.Przeszedłem do porządku dziennego. Ale Piotr zaczął jakby mnie unikac. Zawsze się spieszył,albo właśnie był spóźniony.Bywał gościem w domu. I coraz częściej widywałem go w dość nieciekawym stanie. Nie dawało mi to spokoju. Byłem jeszcze nieświadomy co się właśnie dzieje. Oczy otworzył mi mój przyjaciel. Mariusz był i jest nadal księdzem,ale z tych co chodzą w pocerowanych sutannach,nie dojadają i ciągle spieszą na pomoc bliźnim. Bez względu na porę. Zwierzyłem mu się z moich perturbacji. "Pójdźmy do niego" rzucił tylko. "Kurwa Mariusz on nie toleruje czarnych sukienek" powiedziałem po chwili uświadamiając sobie,że użycie krzywej w rozmowie z kapłanem to przegięcie. Ale Mariusz nawet nie zwrócił na to uwagi. Poszliśmy. Moi znajomi przecierali oczy ze zdumienia widząc mnie z księdzem. Coś jakbym szedł przez dzielnicę z wielbłądem. Jedna z koleżanek nawet uprzejmie spytała,czy będę miał ostatnie namaszczenie. Oczami powiedziałem jej komplement nawet się zbytnio nie zatrzymując. Mariusz był rozbawiony tym wszystkim. "A może zostałbyś marianinem?" spytał z uśmiechem. Przegiął ostro. Chciałem rzucić obcesowo "pojebało cię",ale sutanna mnie powstrzymała. Policzyłem do dziesięciu i uprzejmie odparłem. "Nie lubię jak mi dół podwiewa." Był jeszcze bardziej rozbawiony,choć to co powiedział zatrzymało mnie na ułamek sekundy. "Ona jest zawsze przy tobie,a ty zawsze gdzieś daleko od Niej." Jeszcze nie skojarzyłem,jeszcze było za wcześnie. "Nie nawracaj mnie proszę." rzuciłem. "Nie nawraca się nawróconych." odparł i rozmowa się zakończyła. Mieliśmy szczęście. Piotr był w domu. Raczej jego ciało. Nigdy nie zamykał dzrzwi do mieszkania,więc nie musieliśmy nawet zbytnio się dobijać. Był w jakimś upojeniu. Uderzyło mnie,że miał coś na twarzy. I ten zapach. Spojrzałem na Mariusza. "On jest naćpany" powiedział krótko. Musiałem mieć dość głupią minę bo Mariusz zaczął wyjaśniać. "Butapren. Najgorsze świństwo." Przez chwilę pomyślałem,że w dziedzinie głupoty i nie kojarzenia mam bezsprzecznie pierwszą lokatę.Ale nie było czasu na użalanie się nad swoim brakiem inteligencji. Podobno z pustego i Salomon nie naleje. "Co z tym można zrobić? " spytałem. "Monar" odpowiedział "Na początek."Wtedy załatwić ośrodek Monaru to było wyzwanie. "Masz kogoś kto mógłby coś takiego załatwić?" spytałem. "Poszukam" odparł. "A teraz trzeba zadzwonić na pogotowie." "Jak dojdzie do siebie to gotów jeszcze bardziej narozrabiać." Wtedy po raz pierwszy poczułem bezradność,która w odniesieniu do Piotra miała mi towarzyszyć jeszcze parę lat. Zostało przy tym,ze ja pilnowałem Piotra w domu,a Mariusz wrócił na plebanię i zaczął szukać kogoś,kto pomógłby Piotrowi. I tak mijały tygodnie. Piotr ćpał coraz częściej i więcej. Nie było dnia,aby nie był nawalony. Jego mieszkanie zaczynało przypominać spelunę. A on lewitował.
Jakimś cudem udało się po paru miesiącach załatwić ośrodek. Nieoceniony Mariusz i kilku moich znajomych. Były to czasy kiedy można było nakazać uzależnionemu leczenie. Piotr nie miał wyjścia. Przyjechali i zabrali. Odetchnąłem z ulgą. Wyjdzie z tego powtarzałem jak mantrę. Miałem nadzieję,a nawet wierzyłem. Przecież spotykałem ludzi,którzy wychodzili z uzależnień. Czemu z nim miało byćinaczej?Ale niestety było. Po jakimś czasie Piotr uciekł z ośrodka. Nie wrócił do Elbląga. Gdzieś szwendał się po Polsce. Nikt nic nie wiedział. Kiedy zawitał do miasta to co zobaczyłem rzuciło mną o ziemię. To już nie był Piotr. To był jego cień. Wychudzony z zapadniętymi oczami. To co mu zostało z dawnego niego to uśmiech. Piotr zawsze się uśmiechał. Odkąd go poznałem zawsze był uśmiechnięty. Do ludzi,do świata,do gwiazd. Najbardziej nieszablonowy i porywający człowiek jakiego znałem. Jedyny,który kiedy zakochał się w kobiecie,brał gitarę i stając pod jej oknem o północy zaczynał śpiewać włoskie serenady. Nie robiły na nim wrażenia wyzwiska rzucane pod jego adresem przez ,nie mogących spać mieszkańców. Iwona była zasłuchana i szczęśliwa,a czy poza tym cokolwiek miało znaczenie? Skoro jego wybranka była szczęśliwa,świat się nie liczył. Ileż to razy powstrzymywałem krewkich sąsiadów,którzy nie byli w stanie pojąć podniosłości chwili. Choć czasem mnie tez ponosiło. Miał bogaty repertuar. Kończył serenady i deklamował Petrarkę przy akompaniamencie gitary. Kiedyś jakiś zdesperowany człowiek krzyknął głosem pełnym rozpaczy: "Tamburyn weź sobie jeszcze chu...u!" Potem pewnie przeklinał bo Piotr posłuchał rady i dodatkowo niektóre swoje pieśni wzmacniał o jakiś bębenek. Taki był właśnie Piotr.Nieprzewidywalny,pełen zrozumienia,miłości dla świata. Błyskotliwy i niesamowicie inteligentny. Był. Bo patrzyłem na zmierzch człowieka,który nauczył mnie postrzegać świat,życie i wszystko co tego życia dotyczy.W jakimś sensie stworzył mnie na nowo,przebudował,osadził na najtrwalszym na ziemi fundamencie - sercu. Któregoś dnia z Gdańska przyjechała siostra Piotra. I po prostu wyrzuciła go z mieszkania,a raczej z tego co z tego mieszkania zostało. Nikt z nas nie był zdziwiony. Piotr zaczął się tułać po piwnicach. Sypiał gdzie popadło. Zawsze któryś z nas podrzucał mu żywność,zapraszał na obiady,dawał parę groszy. Co mogliśmy zrobić? byliśmy już bezbronni nie bardziej niż Piotr. Apogeum tej bezbronności przypadło na pewien letni dzień. Piotr z nieodłącznym plecakiem siedział na ławce. Wzrok nieobecny i nieprzytomny. Podszedłem. Jechało od niego klejem na kilometr. "Cześć Piotrze" przywitałem go. Patrzył na mnie długo,próbował indentyfikować głos,ale nie dał rady. Uśmiechnął się tym swoim szerokim uśmiechem i spytał; "A my się znamy?"Człowiek,który był chodzącą encyklopedią,który potrafił zaorać niejednego profesora nie pamiętał najbliższych. Włożyłem mu do rąk jakąś konserwę,jakiś chleb i odszedłem. Co mogłem jeszcze zrobić? Pozostało mi tylko patrzeć jak nadchodzi koniec i modlić się,aby nie nadchodził.Choć wiedziałem,że nadejdzie. Potem Piotr znów gdzieś zniknął. Podobno widywano go od Warszawy po Katowice. Jakimś nadludzkim wysiłkiem odnalazła go siostra. Przełamała się i z powrotem sprowadziła do Elbląga. Znów ulokowała go we własnym mieszkaniu. Rozmawialiśmy tylko raz. Równie błyskotliwa,jak brat. Ciepła kobieta. Poobijana przez życie. Wyjaśniła mi,czemu wyjechała z Elbląga. "Po śmierci Mamy zaczęło się z Piotrem coś dziać. Nie wiedziałam z początku co. Znasz go. Wiesz jaki był. Kiedyś przyjechałam do niego z dziećmi. Był zaćpany. Nie mogłam pozwolić,aby dzieci na to patrzyły.Dałam mu warunek,albo się ogarnie,albo zostanie bez dachu nad głową. Myślałam,że to nim wstrząśnie. Wstrząsnęło,ale na krótko. Wyjechałam do Trójmiasta. Zobowiązałam się płacić czynsz. I to robiłam,ale kiedy zobaczyłam co się dzieje musiałam go wyrzucić. Myślałam,że to pomoże. Nie pomogło." Nawet nie miałem słów,aby jej powiedzieć,że zrobiła wszystko co w jej mocy. Milczałem. Głupio było jej powiedzieć,że podobnie jak my wszyscy zrobiliśmy wszystko nie tak.Mimo najszczerszych chęci i serca. Bo trzeba było od początku zmuszać,a nie tolerować. Nie spychać problemu,ale się wziąźć z nim za bary. Tylko,że kiedy to zrozumiałem i ja i kilkoro przyjaciół,było już za późno. Piotr gasł. Potem nadszedł 1994 rok. Zakochałem się i trzeba przyznać,że jakbym nieco odpuścił. Wyprowadziłem się z Elbląga. Byłem prawie codziennie w mieście. Czasem próbowałem odwiedzić Piotra,ale nigdy go nie było. Zresztą jego już nie było od bardzo dawna. Snuł się tylko cień jego samego. Czasem spotykaliśmy się gdzieś na ulicy. On był już zupełnie w innej przestrzeni. A Ci,którzy na to patrzyli nie mogli ani uwierzyć,ani się z tym pogodzić. Załatwiliśmy mu wspólnymi staraniami jakieś obiady,jakąś rentę,ale to wszystko co mogliśmy. Każdy miał już coraz więcej na głowie. Rodzina,dzieci,praca. Codzienność zaczynała nas tłamsić.Przekonywaliśmy się,że przecież jest MOPS,który monitoruje sytuację. Nie monitorował.
To było lato. Przyjechałem w niedzielę z rodziną do matki. Taki niedzielny obiad. Kiedy wszedłem do mieszkania uderzył mnie spokój matki. Zawsze reagowała na nasz przyjazd. Wnuki dawały jej momentalnie takiego powera,że po prostu trajkotała,jak rosyjski maxim. Tego dnia było zupełnie inaczej. Cicha,zamyślona i smutna. Wiedziałem,że coś się stało. "Co jest?" rzuciłem lakonicznie. Westchnęła patrząc gdzieś poza mną. "Kaczor nie żyje" powiedziała cicho. Odwróciłem twarz. Po co dzieci miały widzieć,że stary ryczy. Wyszedłem do drugiego pokoju. Musiałem być sam,choć chwilę sam. Przeprosiłem wszystkich i wyszedłem z domu. Tak dziwnie mam,że w takich chwilach wracam do miejsc od których się wszystko zaczęło. Nie było już ławeczki,ale było boisko,był park. Siadłem na tej samej ławce co wtedy z Piotrem. Nie mogę płakać myślałem jestem dużym chłopcem. Moje oczy miały w dupie moje lata. I płynęły strumieniem łez. Moje serce krajało się w plasterki. Miałem wrażenie,ze Piotr siedzi obok i z tym szerokim,pełnym uśmiechem mi tłumaczy. "Pamiętaj Any w życiu ważne jest tylko serce. To co czujesz,co przeżywasz. Żadne idee,ani ideologie nie zastąpią serca. I nigdy nie daj sobie wmówić,że inni wiedzą lepiej,jak i co masz czuć. To twoje serce i twoje uczucia. I twoje życie. Nie pozwól sobie tego nigdy odebrać. To jest największym darem,jakie Bóg dał człowiekowi,poza wolną wolą. Czułe serce,tkliwe i płaczące. Takie,które drży,takie ,które rozumie i takie,które nie boi się niczego,poza tym,że może kiedyś skamienieć." Bezgłośnie płakałem. Zamknięty w tak wielu myślach i wspomnieniach. Gdzieś jakby nadal siedzący obok Piotra,który właśnie pokazuje mi życie i jego sens.
Wróciłem do domu po jakiejś godzinie. Wtedy dopiero poznałem szczegóły śmierci Piotra. W pijanym widzie oblał się butaprenem. Prawdopodobnie chciał zapalić papierosa,a zapalił siebie. Nawet nie jestem sobie w stanie tego wyobrazić. Nie mogę. Nie byłem na pogrzebie Piotra. Może dlatego,że dla mnie on nigdy nie odszedł. Nie żegna się przecież kogoś,kto jest obok,prawda...?
Andrzej Tomasz Maria Modrzyński
14.03.2017r.
Pamięci Piotra.



 
COMMENTS


My rating

My rating:  
18.03.2017,  mroźny

My rating

My rating:  

My rating

My rating:  

My rating

My rating:  

Moja ocena

Spotykamy różnych ludzi na swojej drodze i zawsze jest to po coś. Piotr pomógł Tobie, ale nikt nie mógł pomóc jemu, mimo, że bardzo chcieliście. Smutna historia :( Świetny esej..pełen emocji, przemyśleń, a także humoru
. Czyta się fantastycznie :)
My rating: