(Essay) Kilka drobnych gestów

author:  Andrzej Malawski
5.0/5 | 1


Łapie się tonący, jakby słowa, jakby gestu, przynajmniej spojrzenia za siebie, które przetnie, ten węzeł, ten szczelnie powiązany rachunek strat, przewleczone przez siebie i zaciśnięte uczucie, tak trudne do rozwiązania, do rozwikłania, przychodzące tak nieoczekiwanie, moment w moment, chwila w chwilę, jak niechciane dziecko, jak bękart który ma zbyt wielu ojców, wielu bogów, świętą matkę, i w oczach zwątpienie. Dobroduszne takie, zawsze przychodzi z pomocą, przelewa się przez palce zaciśniętej ręki, podanej dłoni, tego szczerego serca, co tak zuchwale zagląda nam w oczy, które z taką troską powiela w nas te same reakcje, te odpowiedzi, na każdy sen (przebudzenie), na każdą noc(sen), na każdy dzień (pytanie), ile jeszcze zdołamy pomieścić, w sobie tego zajadłego czasu, tego wątku naszej historii, tego uśmiechu złości na każdy dzień, na każde małe czekanie.
Trzeba sobie powiedzieć, raz, głośno i bardzo poważnie. Dziękuje, i mieścić się na nowo w tych starych ramach, w tych skromnych kawałkach drewna, z których tak wypada sęk, w których nikt się już nie mieści. Chwila zadumy, chwila refleksji nacechowana bezkształtną powłoką marzeń, powrotów do jednej z chwili, nieprzetrawionej porcji miłości, niespożytej całkiem, nie tak jak można, nie tak, jak się chce. Ile można przełknąć tych stających w gardle kompromisów, tych ścieżek tak wielu, do żadnego celu, do żadnego końca, do żadnego rozwiązania, z której każda podąża tym samym tropem, do eliminacji uczucia, do zredukowania więzi, do wykluczenia siebie z niej na zawsze. Początki są zawsze trudne, koniec zawsze przychodzi zbyt szybko, a my ciągle wypełniamy wnętrze, jakimś misternym wspomnieniem, jakąś beznadziejną nadzieją, która gdzieś się gruntuje która zawsze ma dno, do której tak ciężko dopłynąć, złapać się przytrzymać, za wszelką cenę, za drobne, które ściągają nas na dno. Można czasem i jasno dostrzec horyzont, łunę na ciemnym niebie, która jak prawda wśród kłamstw gdzieś się wypełnia, mówi przez się, przeznaczenie, małe nieroztropne chciwe samotne istnienie, które zawsze i za dużo woli, nie łaski, a miłości, połatanej choćby nawet, starej i wysłużonej, która na nowo się sama przedziera, wśród ilu choć tylu zbyt wielu, że kiedyś tak spocznie, zmęczona, rozglądając się za siebie, tuż obok, gdzie nigdzie jej nie ma.
Czas, który się nas trzyma, którego nic nie zrównoważy, żadne słowo, żaden gest, tak obojętny na wszystkich, w którym tak toniemy. Na nowo sprawdzamy czy mamy wszystkie palce, i co się pod nimi chowa, straconego, za nami wątlącego się w nas, dogasającego żaru którego nie roznieci już żadna oliwa, z którego nie powstanie już pewnie żaden ogień, nic, co mija tak samo beztrosko jak miłość, która wystawia zawsze za siebie najwyższy rachunek.

Poem versions


 
COMMENTS


My rating

My rating: