Mój szafot (Epilog – część 1)

author:  Piotr Paschke
5.0/5 | 3


Mój szafot
(Epilog – część 1)


Ten świat jest moim dożywotnim więzieniem. Czasem spotykam go na chodniku, jak sobie spaceruje pod rękę z dwoma poczwarami (jedna jest całkiem ruda, druga z krótszą lewą nogą) i rzucam odbezpieczony granat, a całe miasto jest mi bardzo wdzięczne. Po tak drastycznej operacji wyglądają jak rzucone odłamkami o widły.
Ten świat jest niczym ogromny dworzec kolejowy. Ale nie wystarczy wsiąść do właściwego pociągu, właściwego wagonu, właściwego przedziału. Trzeba jeszcze wyszukać dla siebie wygodne miejsce siedzące, bo tymi, których los skazał na stanie w korytarzu, bardzo mocno rzuca na zakrętach historii. Ja, niestety, ciągle stoję.
Tymczasem zgryz pisze zażalenie, ze nie ma czym gryźć, póki bezczelny złodziej nie odda mu, ukradzionej wczoraj, sztucznej szczeki. Strach mu odpisał, aby siedzieć w domu, jeśli chce się żyć, bo jego matka, krtań, dostała właśnie prawo jazdy. To wierutna matka ta krtań. Robi sobie z nas jaja, świętuje na cmentarzach i pluje przez niepełny zgryz niczym chuligan, chodzący z toporkiem, by wreszcie poćwiartować to, co ją denerwuje od zbyt wielu lat. Zresztą musi coś robić, zanim zetną jej głowę. Ustawicznie powtarza, że zemsta jest rozkoszą bogów, którzy z łysych czerepów nigdy nie zdejmują zetlałych peruk. Tymczasem zemsta spokojnie zaczesuje resztki wypadających włosów przed trzyczęściowym lustrem, przebiega boso przez mój pokój przeciągle wrzeszcząc, że oto nieubłaganie nadchodzi pora deszczowa.
Ten świat obraca wszystko do góry nogami, ale czy to oznacza, ze jestem już kobietą? Wiem, iż sensem szelestu każdych warg sromowych jest prokreacja, lecz szelestem dla szelestu nie warto być wcale. Tak, jak sensem pożegnania wcale nie jest samo radosne powitanie. Ono, samo w sobie, jest czymś zupełnie innym niż łza w oku lub chłodny uścisk dłoni. Śmierć nie śpi już z nożem pod poduszką i dawno wyrosła z bezrozumnego ogryzania ludzkich żeberek aż po sam szpik. Jej dziki śpiew dziś kojarzony jest bardziej z dźwiękiem spadającej po schodach, grubej rury. Oj, przydała by się jej długa wizyta u psychoanalityka, lecz, niestety, rura zdążyła już zardzewieć na wysokości drugiego pietra. Nawet taka brzydka korozja znajdzie w końcu kogoś, za kogo mogłaby wyjść za mąż. Chciałaby kupić sobie kawałek świata, ale taki kawałeczek może dostać tylko na kredyt dla młodych małżeństw. I nie licz na jej przyjaźń, bo to szalona okularniczka, która opowiada beznadziejne kawały i udziela się społecznie w związku zawodowym porannych pijaczy kawy i herbaty. Nikt jej tam nie lubi, ja też.
Świat jest przecież podlotkiem w średnim wieku, pilnie poszukującym zagubionej przedwczoraj piątej klepki i czterech zębów głupoty. Umawia się z niedorozwiniętym zapaśnikiem, bo chce, byśmy nagle wszyscy zaczęli chodzić na lekcje karate i savoir vivre. Wynajęła mieszkanie na Manhattanie, w wysokim drapaczu chmur. I nie zdaje sobie zupełnie sprawy z faktu, jak wielu dzisiaj twierdzi, ze tylko po to, aby się rzucić aż z takiej wysokości. Jednak nie lubi być niczyją zabawką. Wiec, gdy już się nią nabawisz, daj jej o tym znać. Powinna sowicie cię za to wynagrodzić.
Świat nie wypłaca wysokich odszkodowań, nawet rdzewiejącym rurom, spuszczonym z drugiego pietra wraz z ich fałszywymi, kryształowymi pantofelkami. Jest jedynie korzeniem, który łapczywie czeka na deszcz. Jego siostrą jest bezdenna głupota. O, nie myśl sobie, że od razu taka zła. Można ją brać za skrzela albo za wzorcowy przykład. Z pozoru wygląda normalnie, lecz, przez splot nieszczęśliwych wydarzeń, zaczęła wyraźnie odstawać od motłochu, który sam nazywa siebie mądrymi. Nawet początkowo potwornie ją męczyła choroba komunikacyjna, uczucie bezradności i myślała, ze pozostanie jej na zawsze status debila, jednak, dziwnym zrządzeniem losu, wyszła z tego jednak na tarczy. Zamknięta w kole tajemnych czarów, z którego nie sposób wyjść, mogła jednak zostać kimś na sto dwudziestym piątym piętrze. Pozostała nikim. Będzie niczym. Zupełnie dobrowolnie.
Po świecie, tak czy owak, zostanie wytarty do sucha slogan i swobodna myśl opętańcza, z której nijak nie da się pic do dna. Znów będzie chadzać pod rękę z siostrą, na niebezpieczne skróty przez cmentarz. Będziemy mijającymi się znajomymi, obojętnymi przechodniami, gubiącymi się na krawędzi. Wraz z nami, w zupełną niepamięć, odejdą bohaterowie wolnego rynku i telewizyjne gwiazdeczki jednego sezonu. Niczym marnotrawni synowie spotkamy się na randce w bloku o numerze którymś tam, na którymś tam piętrze. Będziemy niegodni miana i podobni do.
Śmieszy, straszy, nuży, zniechęca wiec olewam go z prostodusznej nienawiści. Wisi mi świata szczurza niedola. I, w końcu, zgodzę się na proponowany mi cykl rozwoju człowieka: urodziny, niemowlęctwo, nauka chodzenia, dzieciństwo, dojrzewanie, rozmnażanie, wiek dojrzały, starość i w końcu śmierć. Inny proponowany cykl to: urodziny, wyrzynanie się zębów jadowych, nienawidzenie zbyt głośnej muzyki, chrzciny, wesela i rozwody, durne wnuki, usuwanie do domu starców, okradanie z kosztowności, wyrywanie z pamięci i zamknij ten swój stary, parszywy ryj!
No i zbawienna śmierć, głupia jak sama śmierć.

Poem versions


 
COMMENTS


My rating

My rating:  
08.01.2014,  Asia Kula

My rating

My rating:  

My rating

My rating:  
07.01.2014,  mroźny