Słońce pogubiło się w rachunkach mojego sumienia
słońce pogubiło się
w rachunkach mojego sumienia
gdy chowało się za horyzont
spostrzegłem że odeszłaś
zapominając powiedzieć do widzenia
miałem wyobrażenia
liczyłem każdy szczegół twojej we mnie nieobecności
pokrzywy ciężkie od wieczornej rosy
światło księżyca wewnątrz pustych ścian
odgłos agonii sumienia
szukam czegoś co wciąż wydaje mi się niepotrzebne
jak wyciskacz do soku z pomarańczy
przecież zjadam je w całości
codzienność zaczęła mi ciążyć
odgłos burzy gdzieś w oddali
po niej tęcza łącząca dwa brzegi poszarpanych serc
nad pełnym wspomnień Bulwarem w Toruniu
ławeczka wciąż tam stoi
odgłos zmęczonych kroków
obecność tak cholernie dotykalna
jak w połowie oszlifowany diament
z jednej strony tęsknota, z drugiej oczekiwanie
na coś co zapisane w almanachu tam na górze
znów zamykam drzwi
szczęk klucza przekręcanego w zamku
odgradzam się od obrazów utrwalonych na starej kliszy
a wszystko dla ciszy
ciszy która staje się przezroczysta
każdy w niej ruch jakby dotknięty jej obojętnością
czasem wybuchnie dotykając swoim istnieniem nieba
gdy zamykam oczy słyszę jak samotne mewy
nawołują ciszę do wspólnej rozmowy o wschodzie księżyca
mam zwyczaj nieelegancko wtrącić się w tę dyskusję
opowiadam o uliczkach miasta w którym teraz żyję
zaplutych, pełnych odcisków zmęczonego dnia
niedopalonych pragnień na wpół zdeptanych
las za oknem układa się do snu
tęskni za twoim oddechem
gdzieś na gałęzi przysiadł anioł
pióro zgubił białe jak śnieg
w lękiem skrywanym w komnatach duszy
spoglądam jak opada bezwładnie na ziemię
wszystko opada
a co jeśli nie istniałaś
jak wszystko co tamtego lata morze wyrzuciło na brzeg ?
silnie targane wiatrem zawsze wywołuje we mnie niepokój
większy niż myśl że to tylko wyobraźnia umówiła nas wtedy
w tym skromnym mieszkanku na Starówce
coraz więcej czerni nocy pełznie po ścianach mojego pokoju
trwam w ostrożności zlęknionego ptaka szybującego po niebie
rozglądam się za jastrzębiem
może dolecę kiedyś do tamtych miejsc które widziałem
tylko przez dotyk twojej ciepłej dłoni
nad ranem otworzę zimne wrota samotności
księżyc pogubił się w rachunkach
mojego sumienia
dostrzegłem pustkę
cholernie dotykalną nieobecność ciebie
bazylia zaczyna schnąć na zimnym parapecie
na policzkach mokrych od rosy
zamieszkał twój oddech
już świta
natchnienie tego wiersza wyszło przez niedomknięte okno
w asyście milczących pragnień
kurtyna opadała na ziemię
ona zawsze opada
a oklaski ?
nie wiem dlaczego
w rachunkach mojego sumienia
gdy chowało się za horyzont
spostrzegłem że odeszłaś
zapominając powiedzieć do widzenia
miałem wyobrażenia
liczyłem każdy szczegół twojej we mnie nieobecności
pokrzywy ciężkie od wieczornej rosy
światło księżyca wewnątrz pustych ścian
odgłos agonii sumienia
szukam czegoś co wciąż wydaje mi się niepotrzebne
jak wyciskacz do soku z pomarańczy
przecież zjadam je w całości
codzienność zaczęła mi ciążyć
odgłos burzy gdzieś w oddali
po niej tęcza łącząca dwa brzegi poszarpanych serc
nad pełnym wspomnień Bulwarem w Toruniu
ławeczka wciąż tam stoi
odgłos zmęczonych kroków
obecność tak cholernie dotykalna
jak w połowie oszlifowany diament
z jednej strony tęsknota, z drugiej oczekiwanie
na coś co zapisane w almanachu tam na górze
znów zamykam drzwi
szczęk klucza przekręcanego w zamku
odgradzam się od obrazów utrwalonych na starej kliszy
a wszystko dla ciszy
ciszy która staje się przezroczysta
każdy w niej ruch jakby dotknięty jej obojętnością
czasem wybuchnie dotykając swoim istnieniem nieba
gdy zamykam oczy słyszę jak samotne mewy
nawołują ciszę do wspólnej rozmowy o wschodzie księżyca
mam zwyczaj nieelegancko wtrącić się w tę dyskusję
opowiadam o uliczkach miasta w którym teraz żyję
zaplutych, pełnych odcisków zmęczonego dnia
niedopalonych pragnień na wpół zdeptanych
las za oknem układa się do snu
tęskni za twoim oddechem
gdzieś na gałęzi przysiadł anioł
pióro zgubił białe jak śnieg
w lękiem skrywanym w komnatach duszy
spoglądam jak opada bezwładnie na ziemię
wszystko opada
a co jeśli nie istniałaś
jak wszystko co tamtego lata morze wyrzuciło na brzeg ?
silnie targane wiatrem zawsze wywołuje we mnie niepokój
większy niż myśl że to tylko wyobraźnia umówiła nas wtedy
w tym skromnym mieszkanku na Starówce
coraz więcej czerni nocy pełznie po ścianach mojego pokoju
trwam w ostrożności zlęknionego ptaka szybującego po niebie
rozglądam się za jastrzębiem
może dolecę kiedyś do tamtych miejsc które widziałem
tylko przez dotyk twojej ciepłej dłoni
nad ranem otworzę zimne wrota samotności
księżyc pogubił się w rachunkach
mojego sumienia
dostrzegłem pustkę
cholernie dotykalną nieobecność ciebie
bazylia zaczyna schnąć na zimnym parapecie
na policzkach mokrych od rosy
zamieszkał twój oddech
już świta
natchnienie tego wiersza wyszło przez niedomknięte okno
w asyście milczących pragnień
kurtyna opadała na ziemię
ona zawsze opada
a oklaski ?
nie wiem dlaczego
My rating
My rating
My rating