Syndrom modlitwy

autor:  Kasia Dominik
5.0/5 | 2


O ile rano wstanę bez stygmatu cierpienia,
jak wędrowny ptak wiosną, pofrunę w stronę nieba.
Nauczę się drałować, jak dziecko raczkujące,
tam gdzie noc i dzień wespół ożywiają miesiące,
gdzie paciorki różańca tamują krwotok serca,
a wiatr zbóż złote kłosy jełczeniem nie uśmierca.
Brewiarz i pacierz zmówię za brak mojry przy łóżku
i za efekt uboczny picia mikstur po troszku.
A gdyby hipotermia ubezwłasnowolniła
ciało w sińcach zastane, jak zimna mogiła
czekająca na prochy, memento mori życia,
krzyżmem odkaziłabym psalm, który tlen przemyca.
I w ciemnym korytarzu, gdzie spacerują cienie,
czułabym wbrew nieczuciu, które blokuje drżenie –
by kwadrans po północy, na snów autostradzie,
schwytać na lasso gwiazdy mętniejące w szufladzie.
Do ich ciepła bym pełzła, do dziesiątek Maryjnych,
ochrzczonych nabożeństwem anagramów spektralnych.
Ja, córka Szawła z Tarsu, Apostoła Narodów,
na bezdusznej posadzce nie szukam już cudów.
O trzeciej przed świtaniem, przy płomieniu gromnicy,
paliatywna dysfunkcja dochowa tajemnicy
mojej reinkarnacji – śladów ukrzyżowania,
w obliczu majestatu innych powątpiewania.

Kasia Dominik



 
KOMENTARZE


Moja ocena

Moja ocena:  

Moja ocena

Moja ocena: