Ruś Halicka, czyli babie lato

author:  Michał Muszalik
5.0/5 | 4


O świcie w końcu przekraczamy Linię Curzona.

Opony autobusu grzechocą na kraterach szosy,
wstają kołtuny mgły sponad wrzosowych łąk
i nagle są: w jasności jeszcze niepewnej
jak chorągwie żuczych armii zroszone nici pajęczyny
na ostatnich dziewannach tej pogodnej jesieni.

Czy są tam wśród ostrzy traw? Sześcionodzy husarze
urodzeni w pancerzu? Hetmani zaiście polni
Rzeczpospolitej Fauny? Niemi spadkobiercy
wojsk Korony i Litwy, mniejsi niźli grosz królewski?

Dnieje. W murach dawnego kościółka o pustych oknach
rozpoczyna się odprawianie słonecznej liturgii godzin.
Milczy horyzont napięty pierwszym ciepłem poranka.
Potem las i miasteczko: błyszczące farbą pomniki
konstytuują tożsamość względnie pokrewnych plemion.

Morzy mnie sen, słyszę deptanie mchu,
błądzą po stepie runa zagony wojenne chrząszczy,
gotują się do obrony królewskie kasztele mrówek.

Co ocalało? Jeśli choćby wspomnienie,
wszystko jest ocalone.

Poem versions


 
COMMENTS


My rating

My rating:  

My rating

My rating:  

My rating

My rating:  

My rating

My rating: