Gdy słońce zapada...

0.0/5 | 0


Niewyśpiewana, przeswięta godzina! —
Rzeki barw, lejące się pyłem z rajskich błoni
Kiedy dusza w zachwycie do ziemi się kłoni,
A ziemi zapomina...
W ogniu stanęły niebiosy.
Od nieba zajęła się woda na jeziorze...
Jak step skoszonych traw
Szybko się poczyna palić...
Nieprzemierzone wód pokosy
Płyną w ogniową zorzę —
Poczynają się skrzyć, złocić, koralić...
Płomień przez fale idzie wpław,
Zataja się — niby tonie — mierzchnie —
Przepala lśniące powierzchnie,
Łamie je, stapia w swym żarze, rozpryska,
Wystrzela kwiatami z głębi
Albo powietrzem się ciska
Niby prześmigi złotych mew-gołębi...
Na zapalonym obszarze
Tańczą ogniste języki,
Krwawe, zielone, liliowe —
Coraz to nowe —
Mienią się, grają,
Wnikają w podwodne tonie —
Buchają płomienne krzyki —
Pożar się szerzy dokoła —
Już całe jezioro płonie,
Jak wielkie, roztoczone skrzydło archanioła...
Tedy rozstąpiły się
Płomienne niebios przesłony,
Rozpełzły, rozpłynęły się w czerwone morza,
Ujęte w siną oprawę,
I na tle siniejących zórz,
W oblasku złotej korony
Ukazało się widmo słońca
Ogromne, krwawe —
Zawisło w pustce przestworza
Nad płonącymi wodami
Niby serce rozżarzone świata — —
Zaczem z jeziornych wzgórz
Płomień-wysłaniec wylata
Jeden — drugi —
Prędko, by zdążyć —
Całe ich ogniste smugi,
Które się łączą w słup-kolumnę
I poddają się słońcu —
Za późno...
Już poczyna się grążyć
W ogni krzyczących trumnę
Bez dna, bez wieka,
Nakrytą nieba koliskiem —
Zapadające, wydaje się kopułą, tiarą,
Bramą płonącą, ogniskiem —
W końcu jest istnie jak serce człowieka,
Tonące krwawą ofiarą...
Zapadło.
Niebo jak chusta pobladło.
Zgasł pożar fal.
Od brzegów poczyna pełznąć smutek-siniec...
W całej naturze zawisł nieukojny żal,
Jak po straceniu Boga.
Na zesiniałych wodach
Została ognista droga,
Idąca w nieskończoną dal — —
Duszom ofiarnym gościniec.
Gdybym znał Moc,
Która by mogła spełnić me tęsknoty,
Prosiłbym, aby taki był mój zachód — złoty..
Aby po mnie została ta cisza — ten żal —
I ta droga, idąca w nieskończoność...



 
COMMENTS