miłość
Często miewam poczucie żalu, że mogłem coś zmienić, coś zrobić, nie zrobić czegoś lub wręcz nic nie robić-w każdym razie postąpić inaczej. Bo konsekwencje decyzji, uczynków czy słów rzucanych jak ziarna na żyzną glebę codzienności na pewno wyrosną i to wyrosną obficie. A z ziarna pszenicy pszenica, a z ostu oset. I tym mi przyjdzie karmić się jutro, co dzisiaj zamaszystym ruchem ręki rozrzucam wokół siebie. Uwaga potrzebna jest więc niezmierna, by każde ziarno dokładnie obejrzeć, w dłoni wyważyć, mieć pewność.
Niepewność moja zdawała mi się kiedyś nieśmiałością, potem myślałem o niej jak o chorobie, a którą z czasem zwałem głupotą, chociaż prawdziwą głupotą było moje szukanie winy w innych, winnych szukanie, innych winnych. I tak stałem jak głupi a cierniste kłącza nieuwagi coraz gęściej oplatały mi nogi, karmiąc się tym bezruchem. I stałbym tak, pewny, że męczennikiem zostanę z winy Świata, pewny jakiegoś tam „siebie”, choć pewne jedynie to, że kolce cierniste sączyły we mnie błogie uczucie wygody i samozadowolenia w nieszczęśliwości, truciznę nie lada. I pewnie stałbym tak, gdyby nie skrzydła.
Skrzydła, ten niepozorny wytwór mojej wyobraźni, niczym bolesny policzek, wyrwały mnie swym łopotem dzwonnym, o powietrze biciem z amoku, z darcia się w mroku. I stały mi się nogami, bym pierwszy krok zrobił ponad cierniami, rękami się stały, resztki nocy ślepej z oczu zdrapując, w oczach tych jednocześnie stając się patrzeniem, wyraźnie widzącym patrzeniem. I ucichł odwieczny bełkot mój i znów, jak w dniu narodzin, głęboki zrobiłem wdech. Pieczenie w piersi bolesne i syk jakiś.
Wyjałowione, spragnione choć jednej kropli powietrza ciało, po wiekach, epokach i erach nieustannego darcia, krzyku, mówienia, pytania, gwizdania, przez sen mamrotania, do siebie gadania, policzków w dąsach wzdymania, plucia, trucia, słowami jak dzidą kłucia, kłótniami -„tratata”- seriami krótkimi strzelania, proszenia, błagania, wykorzystywania, dyszenia, sapania, języka na wierzch wystawiania, zębami o zęby zgrzytania, szczękami niczym orężem szczękania, szczekania, ujadania, warczenia, gryzienia, kąsania, kłami na strzępy rozszarpywania, a potem, z bojowym jazgotem, fajek pokoju łamania wśród spazmów wściekłości, ciskania okruchów tej świętej relikwii w dół, w grób w mokrej ziemi, gdzie jeszcze przed chwilą głęboko spoczywał topór wojenny, po który teraz całe narody, jak po trofeum ręce wyciągają, kupują, sprzedają, ofiarę z siebie nawzajem składają, zaprzedają dusze, ciała sprzedają, wyjałowione, spragnione choć jednej powietrza kropli, tej kropli szukania, szukania, jak w pasach wierzgania- ucichło po tym wdechu, z bólu wykrzywione, moje ciało, a skrzydła słuchaniem się stały, słuchaniem ciszy, w której syk gaszenia pożaru, co trawił we mnie przepiękne puszcze, stepy, polany żywe, zwracając w odruchu wymiotnym spękane pustynie, wybrzmiewał coraz i coraz, by przed nastaniem zbawiennej ciszy odbić się jeszcze jak echem, westchnieniem ulgi.
Skrzydła, ten niepozorny wytwór mojej wyobraźni, stały się sierpa ostrzem, tnąc ciała wijących się pnączy ciernistych, aż nie ujrzałem w tym gąszczu Ziemi, brunatnych jej oczu. Stały się zaraz pługiem drążącym bruzdy w Ziemi, tak szczelnie dotąd zamknięte, a Ziemia, świeżym powietrzem zachłyśnięta, kichnęła radośnie. „Na zdrowie” – pozdrowiło ją Słońce, musnęło promieniem po grzbiecie i dreszczem przeszła ta rozkosz po Ziemi, dreszczem rozkoszy weszła mi w plecy, w sam rdzeń kręgowy, środek, jądro doznań na nowo jakby wzbudzone. I wdech kolejny już razem z Ziemią, jak jedno ciało. Coraz to skiby zeschniętej skorupy ugoru ciała naszego na boki spadały, odsłaniając żywą, ukrwioną i pulsującą tętnem jednym tkankę.
Niepewność moja błogosławieństwem się stała, błogosławieństwem uwagi, a każde ziarno dokładnie ważone, każde ważne. By pewność mieć siejąc, że niepewność ta, owoc wyda obfity i zdrowy, owoc smaczny ale nie pyszny, słodki – nie lepki. By owoc pokory mieszkał w pewności, nie pychy, co w tym mieszkaniu się tylko rozpycha, rozsiada. I gada. I stały się skrzydła sitem, przez które na długo siejącą spadały ziarna najmniejsze, najcichsze i najpewniejsze. I te spoczęły w gotowym by rodzić łonie Ziemi, wtulone. I cisza nastała, nasłuchiwanie, na deszcz upragniony czekanie. Bo ziarno w Ziemi spragnione.
Czystej, zdrowej, z głębin nieba niczym ze studni czerpalnej, z tych głębin studniebnych płynącej, krystalicznie…
Miłość, ten niepozorny wytwór mojej wyobraźni, matczyny złożyła pocałunek na pooranym czole Ziemi, łagodząc jej zmarszczki słodyczą wilgotnych ust. I z ust tych miłosnych, kropla po kropli szeptane, spływały na Ziemię, na ziarna - tuleniem, deszczeniem, mżeniem – kołysanki, kołysanki.
Uniosły mnie Skrzydła bezszmernie, w objęciach skrzydlatej kołyski spocząłem, na twarzy poczułem ciepłe, troskliwe i czujne spojrzenie Słońca, zmrużyłem oczy. Pod moją powieką ujrzałem ocean bezkresny i uroniłem go, łzę, spłynęła po twarzy Ziemi, całkiem już mokrej od deszczu, z kroplą wiszącą na czubku nosa; strąciłem tę kroplę ostrożnie, leciutko, jak strąca się nutkę dźwięczącą, zaklętą w trójkącie. Czyściutko zabrzmiała w melodii nuconej szeptem przez Miłość, rozsiadła się w tych kołyskach i kołysała, tuląc do piersi karmiącej usta moje otwarte, otwarte jak ziarna, co pękły szczęśliwie na dwie połowy. Z jednej połowy śmiech gromki wzbija się w górę kłosem, łodygą, konarem, katedrą strzelistych wierchów. Echo tej wielce honorowej salwy rozbrzmiewa w trzewiach moich, gdzie druga połowa rozkwita labiryntami podziemnej tkanki nerwowej, korzeniąc się. I tak otwartą głowę, która z tych ziaren rzucanych, pierwsza zaczęła kiełkować, chylę w pokłonie przed tą Trójką, przed każdym w tej Trójce i od Was przyjmuję, co dla mnie ofiarnie składacie. I stały się Skrzydła Miłością pod Słońcem jedyną skrzydlatą, i Słońce na Skrzydłach się wzbiło, w niebieskim siadając zenicie, a Miłość…
…w słonecznik zaklęta sierpniowy
nad moją głową parasol
pochyla się z trudem, bom mały,
poprawia pióropusz swój złoty
i szeptem skrzydlatym
szumi do ucha - pocałuj
nim usta
wydziobią mi ptaki
Poczucie żalu to tak naprawdę szukanie ciągle tego samego, w tym samym miejscu, w tej samej osobie, w tym samym sobie. Szukanie znanego, więc nie szukanie, nie znajdowanie, się byle czym zadowalanie, wręcz wciąż tym samym, od dawna znanym – poczuciem żalu, utyskiwaniem… Ech! w pyski praniem, w wasze markotne gęby najszczerszym śmiechem spluwaniem – tym się zajmować pragnę, by nie mieć tego wstrętnego, żem milczał, poczucia żalu.
Miłość, ten niepozorny wytwór mojej skrzydlatej wyobraźni – jest. Łupinka orzecha włoskiego, dryfuje po martwych morzach tej zwanej ludzkości z dumnie wypiętą piersią żagla. I płynie, jest, płynie, jest, nie płynie „do”, bo zawsze „z”. I chociaż łajba ta każdego z nas jest ochrzczona imieniem, często nie ma załogi, ni kapitana, majtka ni kuka. Komu więc pokład szorować, komu szoty luzować, by żagli nie porwał szkwał, komu za ster łapać, mielizny i skały omijać, komu gotować strawę i grog ważyć, w nocy któż wachtę obejmie i szantę nocną zanuci. I komu wreszcie na mostku pozostać do końca, gdy przyjdzie obrać ostatni kurs, komendę kto wyda: „Cała naprzód! Cała na dno!”.
Za to kajuty wszystkie zajęte przez pasażerów najwyższej klasy. A wszyscy końca podróży czekają. I ja się nie pytam, czy bez załogi łódź kiedykolwiek dopłynie, bo wiem, że bez niej z portu nawet nie wyjdzie.
Najwyższa pora by wydech uwolnił nadęte me ciało, wytrąbił jak z trąbki płaczliwe powietrze, co świstać zaczyna między szparami zębów, dzwoniąc w szyderczym uśmiechu, jak szybki stłuczonych witraży w ruinie bieszczadzkich cerkwi. I z dłoni pochopnych wypadają kamienie, tocząc się lawiną do stóp „osądzonej”, po środku stojącej, własnymi ramionami objętej – ostatnim azylu na Ziemi – i proszą w kamiennej ciszy: „jeżeli życie czuje ból, to zamień się z nami i ból nam zadaj, zadaj nam życie, ukamieniuj nim nas”
Odchodzi ten co tu pisze, powoli i tylnym wyjściem. Nie po to, żeby Was zranić, nie po to. Nie po to przecież tu był. Słuchajcie tej cudnej muzyki – ciszy kamieni. I choć ją teraz bełkotem próżnym zagłuszam, język Wam w uszy wtykając, przysięgam – umilknę, być może z kolejnym wdechem, jeżeli będzie mi dany.
Niepewność moja zdawała mi się kiedyś nieśmiałością, potem myślałem o niej jak o chorobie, a którą z czasem zwałem głupotą, chociaż prawdziwą głupotą było moje szukanie winy w innych, winnych szukanie, innych winnych. I tak stałem jak głupi a cierniste kłącza nieuwagi coraz gęściej oplatały mi nogi, karmiąc się tym bezruchem. I stałbym tak, pewny, że męczennikiem zostanę z winy Świata, pewny jakiegoś tam „siebie”, choć pewne jedynie to, że kolce cierniste sączyły we mnie błogie uczucie wygody i samozadowolenia w nieszczęśliwości, truciznę nie lada. I pewnie stałbym tak, gdyby nie skrzydła.
Skrzydła, ten niepozorny wytwór mojej wyobraźni, niczym bolesny policzek, wyrwały mnie swym łopotem dzwonnym, o powietrze biciem z amoku, z darcia się w mroku. I stały mi się nogami, bym pierwszy krok zrobił ponad cierniami, rękami się stały, resztki nocy ślepej z oczu zdrapując, w oczach tych jednocześnie stając się patrzeniem, wyraźnie widzącym patrzeniem. I ucichł odwieczny bełkot mój i znów, jak w dniu narodzin, głęboki zrobiłem wdech. Pieczenie w piersi bolesne i syk jakiś.
Wyjałowione, spragnione choć jednej kropli powietrza ciało, po wiekach, epokach i erach nieustannego darcia, krzyku, mówienia, pytania, gwizdania, przez sen mamrotania, do siebie gadania, policzków w dąsach wzdymania, plucia, trucia, słowami jak dzidą kłucia, kłótniami -„tratata”- seriami krótkimi strzelania, proszenia, błagania, wykorzystywania, dyszenia, sapania, języka na wierzch wystawiania, zębami o zęby zgrzytania, szczękami niczym orężem szczękania, szczekania, ujadania, warczenia, gryzienia, kąsania, kłami na strzępy rozszarpywania, a potem, z bojowym jazgotem, fajek pokoju łamania wśród spazmów wściekłości, ciskania okruchów tej świętej relikwii w dół, w grób w mokrej ziemi, gdzie jeszcze przed chwilą głęboko spoczywał topór wojenny, po który teraz całe narody, jak po trofeum ręce wyciągają, kupują, sprzedają, ofiarę z siebie nawzajem składają, zaprzedają dusze, ciała sprzedają, wyjałowione, spragnione choć jednej powietrza kropli, tej kropli szukania, szukania, jak w pasach wierzgania- ucichło po tym wdechu, z bólu wykrzywione, moje ciało, a skrzydła słuchaniem się stały, słuchaniem ciszy, w której syk gaszenia pożaru, co trawił we mnie przepiękne puszcze, stepy, polany żywe, zwracając w odruchu wymiotnym spękane pustynie, wybrzmiewał coraz i coraz, by przed nastaniem zbawiennej ciszy odbić się jeszcze jak echem, westchnieniem ulgi.
Skrzydła, ten niepozorny wytwór mojej wyobraźni, stały się sierpa ostrzem, tnąc ciała wijących się pnączy ciernistych, aż nie ujrzałem w tym gąszczu Ziemi, brunatnych jej oczu. Stały się zaraz pługiem drążącym bruzdy w Ziemi, tak szczelnie dotąd zamknięte, a Ziemia, świeżym powietrzem zachłyśnięta, kichnęła radośnie. „Na zdrowie” – pozdrowiło ją Słońce, musnęło promieniem po grzbiecie i dreszczem przeszła ta rozkosz po Ziemi, dreszczem rozkoszy weszła mi w plecy, w sam rdzeń kręgowy, środek, jądro doznań na nowo jakby wzbudzone. I wdech kolejny już razem z Ziemią, jak jedno ciało. Coraz to skiby zeschniętej skorupy ugoru ciała naszego na boki spadały, odsłaniając żywą, ukrwioną i pulsującą tętnem jednym tkankę.
Niepewność moja błogosławieństwem się stała, błogosławieństwem uwagi, a każde ziarno dokładnie ważone, każde ważne. By pewność mieć siejąc, że niepewność ta, owoc wyda obfity i zdrowy, owoc smaczny ale nie pyszny, słodki – nie lepki. By owoc pokory mieszkał w pewności, nie pychy, co w tym mieszkaniu się tylko rozpycha, rozsiada. I gada. I stały się skrzydła sitem, przez które na długo siejącą spadały ziarna najmniejsze, najcichsze i najpewniejsze. I te spoczęły w gotowym by rodzić łonie Ziemi, wtulone. I cisza nastała, nasłuchiwanie, na deszcz upragniony czekanie. Bo ziarno w Ziemi spragnione.
Czystej, zdrowej, z głębin nieba niczym ze studni czerpalnej, z tych głębin studniebnych płynącej, krystalicznie…
Miłość, ten niepozorny wytwór mojej wyobraźni, matczyny złożyła pocałunek na pooranym czole Ziemi, łagodząc jej zmarszczki słodyczą wilgotnych ust. I z ust tych miłosnych, kropla po kropli szeptane, spływały na Ziemię, na ziarna - tuleniem, deszczeniem, mżeniem – kołysanki, kołysanki.
Uniosły mnie Skrzydła bezszmernie, w objęciach skrzydlatej kołyski spocząłem, na twarzy poczułem ciepłe, troskliwe i czujne spojrzenie Słońca, zmrużyłem oczy. Pod moją powieką ujrzałem ocean bezkresny i uroniłem go, łzę, spłynęła po twarzy Ziemi, całkiem już mokrej od deszczu, z kroplą wiszącą na czubku nosa; strąciłem tę kroplę ostrożnie, leciutko, jak strąca się nutkę dźwięczącą, zaklętą w trójkącie. Czyściutko zabrzmiała w melodii nuconej szeptem przez Miłość, rozsiadła się w tych kołyskach i kołysała, tuląc do piersi karmiącej usta moje otwarte, otwarte jak ziarna, co pękły szczęśliwie na dwie połowy. Z jednej połowy śmiech gromki wzbija się w górę kłosem, łodygą, konarem, katedrą strzelistych wierchów. Echo tej wielce honorowej salwy rozbrzmiewa w trzewiach moich, gdzie druga połowa rozkwita labiryntami podziemnej tkanki nerwowej, korzeniąc się. I tak otwartą głowę, która z tych ziaren rzucanych, pierwsza zaczęła kiełkować, chylę w pokłonie przed tą Trójką, przed każdym w tej Trójce i od Was przyjmuję, co dla mnie ofiarnie składacie. I stały się Skrzydła Miłością pod Słońcem jedyną skrzydlatą, i Słońce na Skrzydłach się wzbiło, w niebieskim siadając zenicie, a Miłość…
…w słonecznik zaklęta sierpniowy
nad moją głową parasol
pochyla się z trudem, bom mały,
poprawia pióropusz swój złoty
i szeptem skrzydlatym
szumi do ucha - pocałuj
nim usta
wydziobią mi ptaki
Poczucie żalu to tak naprawdę szukanie ciągle tego samego, w tym samym miejscu, w tej samej osobie, w tym samym sobie. Szukanie znanego, więc nie szukanie, nie znajdowanie, się byle czym zadowalanie, wręcz wciąż tym samym, od dawna znanym – poczuciem żalu, utyskiwaniem… Ech! w pyski praniem, w wasze markotne gęby najszczerszym śmiechem spluwaniem – tym się zajmować pragnę, by nie mieć tego wstrętnego, żem milczał, poczucia żalu.
Miłość, ten niepozorny wytwór mojej skrzydlatej wyobraźni – jest. Łupinka orzecha włoskiego, dryfuje po martwych morzach tej zwanej ludzkości z dumnie wypiętą piersią żagla. I płynie, jest, płynie, jest, nie płynie „do”, bo zawsze „z”. I chociaż łajba ta każdego z nas jest ochrzczona imieniem, często nie ma załogi, ni kapitana, majtka ni kuka. Komu więc pokład szorować, komu szoty luzować, by żagli nie porwał szkwał, komu za ster łapać, mielizny i skały omijać, komu gotować strawę i grog ważyć, w nocy któż wachtę obejmie i szantę nocną zanuci. I komu wreszcie na mostku pozostać do końca, gdy przyjdzie obrać ostatni kurs, komendę kto wyda: „Cała naprzód! Cała na dno!”.
Za to kajuty wszystkie zajęte przez pasażerów najwyższej klasy. A wszyscy końca podróży czekają. I ja się nie pytam, czy bez załogi łódź kiedykolwiek dopłynie, bo wiem, że bez niej z portu nawet nie wyjdzie.
Najwyższa pora by wydech uwolnił nadęte me ciało, wytrąbił jak z trąbki płaczliwe powietrze, co świstać zaczyna między szparami zębów, dzwoniąc w szyderczym uśmiechu, jak szybki stłuczonych witraży w ruinie bieszczadzkich cerkwi. I z dłoni pochopnych wypadają kamienie, tocząc się lawiną do stóp „osądzonej”, po środku stojącej, własnymi ramionami objętej – ostatnim azylu na Ziemi – i proszą w kamiennej ciszy: „jeżeli życie czuje ból, to zamień się z nami i ból nam zadaj, zadaj nam życie, ukamieniuj nim nas”
Odchodzi ten co tu pisze, powoli i tylnym wyjściem. Nie po to, żeby Was zranić, nie po to. Nie po to przecież tu był. Słuchajcie tej cudnej muzyki – ciszy kamieni. I choć ją teraz bełkotem próżnym zagłuszam, język Wam w uszy wtykając, przysięgam – umilknę, być może z kolejnym wdechem, jeżeli będzie mi dany.
@ Magdalena Bartnik
dziękujęDziś
już listów nikt nie pisze (prawie).Moja ocena
ale syfu mi się nazbierało