Ballada o kumplu Edzia
a jednak Edwardowi Stachurze
Ścisnę powieki, nie dam temu uciec…
Próżno wytrzeszczam: próchno znów zniewala.
Obchodzę siebie, by oszukać zwłaszcza
kołowrót nocy, niepokój przebudzeń.
Czuję upadek w świat niepowtarzalny,
na wichrach nocy ciążą błony powiek.
Gdzie się nie zwróci zgruchotany człowiek –
wyją wskroś turni odrzucone światy.
W przeszłości ornej znikła droga zgrzebna,
binokle zatkał mi nadmiar pejzażu.
Z nizin na wskroś nie wzbiłem się ni razu
w przestrzeń przemiany, w rozpostarty jedwab.
Nad falą stoków czeka drugie lustro,
spokojna woda niebios i obłoków.
Gdzie wbiec nie umiem, trwa wieczorny spokój
i smolną głowę chłodzi wieczność pusta.
Pragnę w zlęknione ciało wbić kolczugę
cierni, wśród sosen, jak w bierwionach twierdzy
zaszyć się, przepleść w nieposiężny błękit,
skroń zmiażdżyć pniami, rozewrzeć na śluzie,
wody zbełtane spłakanego wstydu
cichości ziemi powierzyć na zawsze.
Niknącą strużką wsiąknąć w najłaskawszą
drogę, co cicho szepce: wreszcie p r z y b ą d ź.
Gdzie snuję obłęd pod wiary łachmanem,
chylą się dymów modły i kadzidła.
Nad grzywą lasu pęta się i wikła
pochmurny tabun, pręży się i łamie.
Ciche omdlenie nadchodzi o zmierzchu.
Nim się rozpełznie noc po krańcach ciała,
nim się z próchnicy wysunie kość biała –
zawczasu wymknę się z twojej udręki.
Ścisnę powieki, nie dam temu uciec…
Próżno wytrzeszczam: próchno znów zniewala.
Obchodzę siebie, by oszukać zwłaszcza
kołowrót nocy, niepokój przebudzeń.
Czuję upadek w świat niepowtarzalny,
na wichrach nocy ciążą błony powiek.
Gdzie się nie zwróci zgruchotany człowiek –
wyją wskroś turni odrzucone światy.
W przeszłości ornej znikła droga zgrzebna,
binokle zatkał mi nadmiar pejzażu.
Z nizin na wskroś nie wzbiłem się ni razu
w przestrzeń przemiany, w rozpostarty jedwab.
Nad falą stoków czeka drugie lustro,
spokojna woda niebios i obłoków.
Gdzie wbiec nie umiem, trwa wieczorny spokój
i smolną głowę chłodzi wieczność pusta.
Pragnę w zlęknione ciało wbić kolczugę
cierni, wśród sosen, jak w bierwionach twierdzy
zaszyć się, przepleść w nieposiężny błękit,
skroń zmiażdżyć pniami, rozewrzeć na śluzie,
wody zbełtane spłakanego wstydu
cichości ziemi powierzyć na zawsze.
Niknącą strużką wsiąknąć w najłaskawszą
drogę, co cicho szepce: wreszcie p r z y b ą d ź.
Gdzie snuję obłęd pod wiary łachmanem,
chylą się dymów modły i kadzidła.
Nad grzywą lasu pęta się i wikła
pochmurny tabun, pręży się i łamie.
Ciche omdlenie nadchodzi o zmierzchu.
Nim się rozpełznie noc po krańcach ciała,
nim się z próchnicy wysunie kość biała –
zawczasu wymknę się z twojej udręki.
My rating
My rating
My rating
My rating