Ballada o kumplu Edzia

5.0/5 | 4


a jednak Edwardowi Stachurze



Ścisnę powieki, nie dam temu uciec…
Próżno wytrzeszczam: próchno znów zniewala.
Obchodzę siebie, by oszukać zwłaszcza
kołowrót nocy, niepokój przebudzeń.

Czuję upadek w świat niepowtarzalny,
na wichrach nocy ciążą błony powiek.
Gdzie się nie zwróci zgruchotany człowiek –
wyją wskroś turni odrzucone światy.

W przeszłości ornej znikła droga zgrzebna,
binokle zatkał mi nadmiar pejzażu.
Z nizin na wskroś nie wzbiłem się ni razu
w przestrzeń przemiany, w rozpostarty jedwab.

Nad falą stoków czeka drugie lustro,
spokojna woda niebios i obłoków.
Gdzie wbiec nie umiem, trwa wieczorny spokój
i smolną głowę chłodzi wieczność pusta.

Pragnę w zlęknione ciało wbić kolczugę
cierni, wśród sosen, jak w bierwionach twierdzy
zaszyć się, przepleść w nieposiężny błękit,
skroń zmiażdżyć pniami, rozewrzeć na śluzie,

wody zbełtane spłakanego wstydu
cichości ziemi powierzyć na zawsze.
Niknącą strużką wsiąknąć w najłaskawszą
drogę, co cicho szepce: wreszcie p r z y b ą d ź.

Gdzie snuję obłęd pod wiary łachmanem,
chylą się dymów modły i kadzidła.
Nad grzywą lasu pęta się i wikła
pochmurny tabun, pręży się i łamie.

Ciche omdlenie nadchodzi o zmierzchu.
Nim się rozpełznie noc po krańcach ciała,
nim się z próchnicy wysunie kość biała –
zawczasu wymknę się z twojej udręki.



 
COMMENTS


My rating

My rating:  

My rating

My rating:  

My rating

My rating:  
30.12.2017,  mroźny

My rating

My rating: