Ma Belle.

author:  Gladius
5.0/5 | 7


Odkąd pamiętam w moim życiu zawsze był jakiś pies. Pierwszy był Misiek,którego pamiętam jak przez mgłę. Zabił go sąsiad,bo szczekał. Byłem zbyt mały wtedy,aby odpłacić sąsiadowi pięknym za nadobne. Kiedy podrosłem nieco wybaczyłem facetowi uprzednio sprawiając,że na sam mój widok dostawał apopleksji. Mieszkaliśmy w bloku,a tam zawsze trafi się jakiś bez mózg. Podobno taki jest rachunek prawdopodobieństwa. Kiedy miałem dziewięć lat i wracałem w pewien jesienny,zimny i deszczowy dzień natknąłem się na porzuconego szczeniaczka. Piszczało to biedactwo drżąc z zimna i trwogi,nie mając zbytnio siły i odwagi się gdziekolwiek ruszyć. Wtedy po raz pierwszy zrobiło mi się głupio,że jestem człowiekiem. Nie zwracając uwagi na galowy strój w jaki byłem ubrany,schowałem psiaka pod kurtkę i zaniosłem do domu. Opozycja matki była gwałtowna,ale moja determinacja jeszcze większa. Zostało po mojemu,czyli pies w domu,a dokładniej suczka. Początkowo umowa obejmowała kilka dni,ale wiedziałem,że szczeniak już zostanie. Zresztą na drugi dzień kundel dostał zapalenia płuc i trzeba było robić wszystko,aby przeżył. Antybiotyki i inne specyfiki ocaliły suczkę. Ja wtedy wziąłem sobie tydzień wolnego od szkoły i zamieniłem się w pielęgniarza. Akurat to mi pasowało,choć nauczyciele mieli nieco odmienne zdanie na ten temat. I tak pojawiła się Elsa. Imię psu wymyśliła moja matka notabene nienawidząca Niemców i ich języka. Trochę przestrzeliła. Elsa żyła siedemnaście lat. Kiedy się ożeniłem została z matką. Mi poza sporadycznymi kontaktami pozostał smutny obowiązek pogrzebania Elsy. Ze łzami w oczach złożyłem ją w ziemi. Taki los. Mieszkałem już poza miastem. Duży dom i rozległa parcela,aż prosiły się o psa. Wtedy pojawił się Kajtek. Imię wymyśliłem mu osobiście. Mieszaniec w typie wilczura,choć o wiele mniejszy.Ale kochany. Głupi i spontaniczny jak jego właściciel,więc rozumieliśmy się bez słów. Miał ciepła budę,choć częściej ja byłem przy tej budzie niż on. I wtedy zupełnie przypadkiem pojawiła się Piękna. Przypadkowość polegała na tym,ze natknąłem się na ogłoszenie. "Oddam rottweilerkę."Jako,że ja zazwyczaj nie myślę zbyt długo w ciągu kilkunastu minut zadzwoniłem do oferujących ją ludzi. Okazało się,że muszę jechać do renomowanej hodowli do Kwidzyna. Nie ma sprawy. Pojechaliśmy z moim ówczesnym szefem i jego panią po Piękną. Pamiętam nasze pierwsze spojrzenie. Ona patrząca na mnie z nadzieją,a ja...cóż poległem od razu. Podszedłem,przytuliłem i już byliśmy,aż po grób.Po dopełnieniu formalności i wysłuchaniu kilku zaleceń od Leny,prawdziwej encyklopedii kynologi ( do dziś nie pamiętam co mówiła... ) zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w drogę powrotną. Pierwszy raz widziałem tak przerażonych ludzi. Mój szef prowadzący auto bardziej zerkał w lusterko wsteczne niż na drogę. Jego pani siedziała skulona na przednim siedzeniu,przysposabiając się chyba do roli deseru. A Piękna? Rozwaliła się na tylnim siedzeniu,położyła mi łeb na kolanach i po prostu była szczęśliwa. Od czasu do czasu pomrukiwała wywołując nerwowe skurcze u siedzących z przodu. Wtedy delikatnie drapałem ją za uchem i było spokojnie.W połowie drogi Piękna zaczęła sygnalizować,że na naturę nie ma silnych. Zatrzymaliśmy się zatem pośród lasu rosnącego po obu stronach drogi. Piękna spontanicznie wyrwała do przodu między drzewa,nie omieszkując mnie przy okazji trochę o te drzewa poobijać. Cóż,ci na końcu smyczy tak mają. Pewnie gdyby nie odrobina refleksu z mojej strony,bardziej by bolało. Piękna była cholernie silna. Po kilku minutach postanowiliśmy wracać. I tu po raz pierwszy Piękna pokazała pazur. Kobieta szefa właśnie szykowała się do zajęcia swojego miejsca,kiedy Piękna jednym susem zajęła przedni fotel. Pani zbladła,zatrzepotała oczyma i spojrzała na mojego szefa,który właśnie osiągał w trybie przyspieszonym stan przedzawałowy. Zrobił minę skazańca i czekał cholera wie na co. Piękna polizała go soczyście po nosie. Miałem wrażenie,że facetowi dym z uszu poleciał,ale pewnie to było przewidzenie.Wyprowadziłem Piękną z samochodu,ale ona przy drzwiach zaparła się i ani rusz.Szef popatrzył na mnie z niepokojem. "Co ona chce? " spytał niepewnie. "Moze ma prawo jazdy i chce spróbować?" odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Szef nie drążył tematu. Piękna szturchnęła mnie pyskiem,jakby pokazując mi gdzie mam usiąść. Zająłem miejsce,a ona całym impetem wwaliła mi się na kolana. Przez moment byłem bliski wyciągnięcia wysokiego "c"i to najczystszym sopranem. Piękna oczywiście miała to w poważaniu,choć ja już niekoniecznie. Szef widząc moją minę uśmiechnął się z radością,że jego Pani będzie jeszcze miała z niego pożytek,a moja ze mnie już niekoniecznie. Ruszyliśmy dalej. Kobieta szefa próbowała zgłaszać jakieś pretensje co do degradacji miejsca,ale delikatnie ukazane przez Piękną kły,uświadomiły jej,że zawsze jeszcze może być deserem. Piękna siedząc mi na kolanach przytuliła się do mnie. I gnaliśmy przed siebie. Kiedy dojechaliśmy na miejsce mój szef nie krył radości. O mało nie otworzył mi drzwi,aby prędzej wysiadł.Przypomniał sobie chyba,że jest szefem i ostatkiem woli się powstrzymał.Jego Pani najchętniej jeszcze wywaliłaby mi kopa.Ale na nią nie zwracałem uwagi. Dziewczyny zazwyczaj się nie lubią.Potem było okazanie Pięknej w domu. Teść na widok rottweilera zbladł. Chciał chyba coś powiedzieć,ale Piękna posłała mu tak ujmujący uśmiech,ukazujący pełen garnitur kłów,ze porzucił ten zamiar. Trzasnął drzwiami,zaryglował i tak się poznali. Z żoną było inaczej. Widać było,że jest przestraszona,ale nie dawała tego po sobie poznać. Omijała Piękną dość szerokim łukiem.Potem przyszedł czas na zapoznanie Pięknej z dziećmi. Tu było prosto,w końcu to moje dzieci. Piękna podeszła do łożeczek. Powąchała obydwa szkraby,spojrzała na nie z czułością i odtąd było jasne,że maluchy będą oczkiem w głowie Pięknej. I tak było przez całe piętnaście lat. Tutaj była pełna symbioza. Pierwszy tydzień Piękna miała pod górkę. Moja żona wymagała ode mnie,abym wychodząc do pracy wiązał Piękną w kuchni na smyczy. No cóż raczej nie miałem pola manewru. Wiedząc oczywiście,że obie przekonają się do siebie. I tak się stało. Któregoś ranka wychodząc do pracy nie przywiązywałem Pięknej,która każdą noc spędzała przy łóżeczkach dzieci. Współczułbym każdemu,kto chciałby zbliżyć się do maluchów bez pozwolenia rodziców. Piękna była psem,którego nie dałoby się przejść. I nikt na szczęście nie próbował. I tak mijał dzień za dniem,tydzień za tygodniem i miesiąc za miesiącem. Piękna miała swój fotel na którym mogłem poza nią siadać tylko ja,a później także dzieci. Była cichym strażnikiem. Bezbłędnym. I strasznie wyrozumiałym dla swoich podopiecznych.Zazdrościłem jej i wyrozumiałości i cierpliwości. Tak mijał czas.Teść omijał Piękną,a ona znowu zbytnio się do niego nie garnęła. Była posłuszna i cholernie zdyscyplinowana.Pierwszy raz pokazała jak wielkim jest przyjacielem moich dzieci i moim,jakieś dwa lata później.Żona wyszła do sklepu. W pośpiechu nie zamknęła drzwi. Sklep był paręset metrów od nas. Wracałem z pracy. Spotkaliśmy się. Wziąłem od niej siatkę z zakupami. I wtedy stało się coś dziwnego. Patrząc przed siebie w kierunku domu na ulicy zobaczyłem czarnego rottweilera. Zrobiło mi się gorąco. Droga ruchliwa,kierowcy mający w poważaniu wszelkie ograniczenia prędkości. A z naszej posesji mostkiem przerzuconym przez rów wychodziło się wprost na ruchliwą drogę. "Zamknęłaś drzwi? " Spytałem żonę,ale widząc jej niepewny wzrok ruszyłem biegiem. Lekkoatletą to ja nie jestem,ale wówczas Kusociński pozazdrościłby mi biegu.Kiedy znalazłem się na wprost mostku zobaczyłem widok,który sprawił,że oniemiałem. Kilkuletnia Agnieszka chciała wejść na mostek. Piękna zastawiała ją i pomimo usilnych prób młodej nie pozwalała jej iść dalej. Rzuciłem się naprzeciw im obu. I obie przytuliłem tak mocno,jak nigdy. Z tyłu za mną pędziły samochody,a ja jak głupi się śmiałem i tuliłem je,jak worki ziemniaków.Nie trzeba być geniuszem,żeby wiedzieć,że Piękna ocaliła nam dziecko. Wtedy kolejny raz w życiu przekonałem się,że nie ma przypadku. Każdy kto pojawia się w naszym życiu pojawia się po coś. Piękna pojawiła się,aby strzec moich dzieci kiedy rodzice zapadają na uwiąd myślenia.Piękna na punkcie moich dzieci była zawsze wariatką. Jaki normalny rottweiler pozwoliłby sobie trąbić wprost do uszu piskliwą dziecięcą trąbka?Że nie wspomnę o ujeżdżaniu jej przez moje latorośle,ciągnięciu za uszy i wielu innych uprzykrzeniach. Piękna znosiła to dzielnie,a nawet udając,że nie robi to na niej wrażenia. Kiedy dzieci bawiły się na podwórku,Piękna warowała przy oknie lustrując,czy są bezpieczne i czy nikt się nie zbliża. Raz mój kochany teść wpadł na pomysł,że obdzieli wnuki cukierkami. Skradając się pod domem chciał im zrobić niespodziankę. Usłyszałem trzask miażdżonego okna. W ostatniej chwili złapałem Piękną bo już była praktycznie w locie. Nigdy nie widziałem tak szybko biegającego siedemdziesięciolatka. Miał świetne przyspieszenie,chyba nie gorsze niż Mercedes.Nawet nie klął zwyczajowo,ale to pewnie dlatego,że był upał i mu w gardle zaschło. Ogarnąłem Piękną,ale z oknem było gorzej. Trzeba było i je ogarnąć. Potem jeszcze kilkakrotnie Piękna pokazywała,że dzieci są dla niej świętością.Kilka osób otarło się o zawał. Było też zdarzenie kiedy czarnym Land Rowerem jeżdżący amatorzy kwaśnych jabłek zaczepiali spacerujące młode dziewczęta. Piękna była argumentem przemawiającym za tym,aby jednak nie próbować,bo skutki mogą być kastracyjne wręcz.I tak mijały lata. Niestety czas nie jest dla nas łaskawy. Kładzie na nas swoją pieczęć. Ja straciłem swoją czuprynę,a Piękna posiwiała. Już była coraz bardziej powolna,choć nadal z tym samym błyskiem w ślepiach. Oddania i nieprzewidywalności. Miłości i poświęcenia. W międzyczasie i ja trochę pokomplikowałem rzeczywistość. Nie było mnie dwa lata w domu. Bywałem,ale nie byłem. Piękna nie była tym uszczęśliwiona. Widziałem w jej spojrzeniu wyrzut. Kiedy wróciłem do domu,początkowo była oschła,ale z czasem jej to przeszło. Niestety czas nie był naszym sprzymierzeńcem. Któregoś lipcowego dnia Piękna nie mogła wstać. Ne musiałem być specjalistą,aby stwierdzić,że niestety pas biodrowy odmówił posłuszeństwa. Weterynarz,zresztą prywatnie bardzo dobry znajomy przepisał zastrzyki,ale wielkich nadziei nie robił. Piękna przestała jeść. To znaczy nie chciała,ale tu akurat trafiła na bardziej upartego od niej. W zasadzie karmiłem ją,trochę perswazją,trochę siłą. W końcu zaczęła jeść. Uznała widocznie,że nie ma sensu dyskutować z głupim. Coraz bardziej docierało do mnie,że to już ostatnie dni.Jeszcze próbowałem,ale tutaj nie miałem zbyt wiele do osiągnięcia. Wynosiliśmy piękną na kocu na podwórko,aby choć pooddychała świeżym powietrzem. Siadałem wówczas przy niej i głaskałem po tym mądrym,kochanym łbie. Patrzyliśmy sobie w oczy. Żegnaliśmy się. Co miałem jej powiedzieć,czego by nie wiedziała? Jak mogłem jej podziękować nie mogąc jej zatrzymać? Bezsilność,jeszcze ta sucha,bez łez. Czasem odwracałem wzrok,jakby się bojąc,że dostrzeże w moich oczach rozpacz. Patrzyła na mnie,jakby chciała mi powiedzieć. Ja się już pogodziłam,ja wiem,a ty dopiero musisz się pogodzić.Musisz zrozumieć,że to tylko czas. Nie jest ostatecznością,jest tylko etapem. I poza nim jeszcze się spotkamy.Ja będę mogła hasać,a ty będziesz jak zwykle na końcu smyczy.Piękna była mądrzejsza ode mnie. Umiała to,czego ja nie potrafię do dziś. Akceptować to co niesie życie. Nie stawać na przekór,ale przyjmować. I mieć wiarę,że to co nas dotyka jest tymczasowe.Tam gdzie kończy się czas ,tam także nie obowiązują jego reguły. Ze zawsze jest potem. Z każdym dniem było gorzej. Do tego wdało się jeszcze ropomacicze i kilka innych bolesnych rzeczy. Piękna cierpiała. I ja cierpiałem. Ona pogodzona z tym cierpieniem ja zupełnie nie. Czasem skowyczała,a czasem tylko cicho piszczała. Wtedy tuliłem ją do siebie,gładziłem po łbie,ale nie potrafiłem ulżyć jej cierpieniu. Potrafiłem...tylko,że nie chciałem się z nią rozstać. Tak to egoizm,ale podyktowany miłością. Tak bynajmniej myślałem. Oszukiwałem się.To był zwykły egoizm. Dotarło to do mnie.Piękna była gotowa do rozstania,tylko ja nie byłem gotów. Mój zaprzyjaźniony weterynarz rozłożył ręce."Tu się nie da nic zrobić" powiedział. "Jedynie co można to ulżyć jej cierpieniu". Widząc moje niepogodzenie się z tym co mówił,spojrzał gdzieś w przestrzeń poza mną i rzucił cicho; "To też miłość." Chciałem zaprotestować,ale nagle zabrakło mi słów,a może argumentów. Podałem mu dłoń na pożegnanie i biorąc pakiet recept na leki bólowe dla Pięknej wyszedłem.Miliony myśli w mojej głowie przelewało się wodospadem,czyniąc mnie zupełnie bezwolnym. Przyjechałem do domu. Piękna podniosła łeb na mój widok. Dumnemu, wielkiemu psu drżała szczęka. Nie wiem,czy z bólu,czy z niecierpliwości. Ukląkłem przy jej legowisku,pogłaskałem i nie mogłem powstrzymać łez. "Daj mi powalczyć" powiedziałem.Jej pełne miłości spojrzenie mówiło co innego. Zaaplikowałem jej środki przeciwbólowe i głaskałem póki nie przysnęła. Wyszedłem na ganek. Dzień miał się ku końcowi. Popatrzyłem na opadające za horyzont purpurowe słońce. Wszystko się we mnie buntowało.Żal i niepogodzenie. Ból i bunt. Zerkałem nieśmiało w ciemniejące połacie nieba,jakbym oczekiwał,że nagle strzeli jakiś grom i uwolni mnie od tych wszystkich goryczy. Ale Niebo wypięło się na mnie.Tchnęło spokojem,niewzruszonością i ciszą. "To też miłość" zabrzmiały mi w uszach słowa weterynarza. Czy kochałem Piękną? Niewątpliwie,ale to była chyba egoistyczna miłość. Cierpiąc bałem się jeszcze większego cierpienia. Rozstania i pustki. Piękna spała niespokojnym snem od czasu do czasu skowycząc cicho. Już nawet leki nie niwelowały w całości bólu. Przed snem zajrzałem jeszcze do niej. Jak zawsze pogłaskałem,potuliłem ją do siebie. Wymusiłem,aby skonsumowała karmę z puszki,przemyciłem jakiś delikates. Zmieniłem jej posłanie. Przenosząc ją uświadomiłem sobie,że schudła. Mogła ważyć co najwyżej 65 kilogramów. To nie była jej szczytowa waga. Kiedy ponownie zasnęła zamknąłem się w drugim pokoju. Domownicy niby funkcjonowali normalnie,ale każdego przytłaczał cień smutku. Siadłem w fotelu. Z głośników delikatnie sączył się Haendel. Potrzebowałem teraz przekonania. Utwierdzenia i jak nigdy wcześniej przekonania,że kochać oznacza także pozwolić odejść. Choć boli,choć pali łzami i zionie pustką. Nie wiem kiedy zasnąłem. Obudziłem się długo po północy. Domownicy spali. Cicho przemknąłem przez pokoje i poszedłem do Pięknej. Nie spała. Jakby na mnie czekała,jakby wiedziała,że przyjdę. A może wiedziała? Może to ona mnie obudziła.Nie mówiłem nic. Głaszcząc ją płakałem bezgłośnie. Oczy miałem pełne łez,a na twarzy sztuczny uśmiech. Udawałem,że wszystko jest w porządku. Ciężko mi to szło. Ale co dziwne,Piękna była spokojniejsza. Jakby wiedziała,że już podjąłem decyzję. Że już nie pozwolę jej cierpieć. Że teraz czas na moje cierpienie,a ona musi być od niego już wolna. Nie znoszę tej sentencji "In nomine Amoris". W imię miłości zawsze wszystko boli po tysiąckroć bardziej. Piękna polizała mnie po dłoni i zasnęła. Spokojniejsza. W przeciwieństwie do mnie. Ja się miotałem. Ale nie mogłem zawieść Pięknej. Ona mnie nigdy nie zawiodła. Przez tyle lat była jak Zawisza. Nieustępliwa,wierna i oddana.Teraz czas,abym ja był dla niej również tym samym.
Ranek 4 sierpnia. Sobota. Od samego rana piękne słońce i radosny śpiew ptaków w ogrodzie. Pootwierałem wszystkie okna. Jakbym chciał,aby słyszała. By ten świergot towarzyszył jej w drodze. By był tą melodią,która będzie ją prowadziła na drugą stronę. Było z nią coraz gorzej. Już tylko unosiła nieznacznie łeb,cicho skowycząc.Podeszłem do niej. "Wybaczysz mi? " spytałem patrząc w jej mądre ślepia. Patrzyła na mnie z oddaniem. Bezwładne prawie ciało i te żywe,mądre spojrzenie mówiące; "Nie wygłupiaj się,nie pytaj. Czekam na to."Pocałowałem ją w ten mądry łeb,pogłaskałem za uchem i wyszedłem. Drżały mi ręce kiedy brałem telefon.zadzwoniłem do znajomego weterynarza. Odebrał po dwóch sygnałach. "Zrobisz to?" spytałem głucho."Jestem poza miastem" odpowiedział,"ale poczekaj chwilę. Zadzwonię do koleżanki. Ona przyjedzie"Odłożyłem telefon. Teraz dopiero pojąłem,że nadchodzi nieuchronność. I to było najgorsze,że ciągle jakby przeciw mnie,bo ja nadal chciałem mieć Piękną przy sobie. Poszedłem do pokoju w którym leżała. Jej oczy pytały niemo: "Czy już?"Unikałem odpowiedzi. Jakbym chciał się nacieszyć jej obecnością,jej ciepłem,jej istnieniem.Wiedząc,że to ostatnie chwile. Że niedługo ona będzie wolna,bez bólu.A ja będę cierpiał i będę musiał istnieć dalej.Siedziałem przy niej porażony niemożliwością zrobienia czegokolwiek. Cóż mogłem jej dać poza pieszczotą,poza zapewnieniem,jak ważna i droga jest dla mnie? Piękna to wiedziała. Mówiło mi o tym jej spojrzenie,pełne oddania i ufności. Akceptacji. Jakby mnie chciała przekonać swoim spojrzeniem,że robię dobrze,że ona na to czeka i tego ode mnie oczekuje. Tylko we mnie wszystko było na nie. Pamiętałem przecież nasze dzikie harce na łące. Wszystko pamiętałem. Telefon zadzwonił po dwunastej. Kobiecy,miły głos zapytał,czy pan Krzysztof podał jej dobry adres. Potwierdziłem. "Będziemy niedługo" usłyszałem. Śmierć czasem ma naprawdę przyjemny głos pomyślałem. Paradoks śmierci. A może właśnie przejaw miłosierdzia? Może ona zawsze ma taki miły głos,jakby przepraszała,że musi nadejść? Po półgodzinie na podwórko wjechał srebrny opel. Wyszedłem po nią. Była młodą ładną blondynką. Lekko się uśmiechnęła podając mi walizeczkę ze specyfikami. Nie umiałem odwzajemnić uśmiechu. Zrozumiała to. "To bedzie dobra śmierć" powiedziała do mnie. Spojrzałem na nią. "Chciałbym,aby była bardzo dobra" odpowiedziałem. Drżał mi głos,ledwie widziałem na oczy. "Obiecuję,że będzie" powiedziała cicho. Weszliśmy do domu. Piękna uniosła łeb. Widziałem w jej oczach ulgę. Pani doktor podeszła do Pięknej. Zbadała ją. Sprawdziła stan i pokręciła głową. "Bez szans" ppowiedziała cicho. "Dodatkowo ropomacicze.Ta psina cierpi coraz bardziej." Psina spojrzała na mnie,jakby mówiąc; Słuchaj jej. Skinąłem głową. Nie było o czym mówić. "Chce pan przy tym być?" spytała patrząc na mnie badawczo. Popatrzyłem na Piękną. "Obiecałem,że będę przy niej zawsze i tylko raz nie dotrzymałem słowa.Ale przez tęczowy most ją przeprowadzę" wykrztusiłem i najzwyczajniej w świecie zacząłem ryczeć. Tuliłem się do Pięknej cały dygocząc. Byłem tak bardzo niesyty jej obecności,jej miękkiej sierści,jej spojrzeń. Mądrych i czasem zwariowanych. Pani doktor odwróciła wzrok. Nie patrzyła na mnie. Uszanowała moje łzy.Kiedy nieco się uspokoiłem otworzyła walizeczkę. "Damy jej na początku silny lek,który pozbawi ją świadomości. Taki głupi jasiu,ale w mocniejszej wersji. Nie powinna być świadoma." Tylko wydawała się rzeczowa. Czułem,że ją to boli wcale nie mniej,niż mnie. Ale to była marna pociecha. Wyjęła strzykawkę,wymieszała specyfik i podeszła do Pięknej."Niech pan przytrzyma łapę" powiedziała."Niech suczka pamięta pański dotyk"Spojrzałem na kobietę z rozpaczą. "To ten dotyk będzie ją prowadził" powiedziała cicho. Przytuliłem się do Pięknej. Trzymałem ją w objęciu. Płakałem. Patrzyłem w jej mądre oczy i wprost dusiłem się łzami. Było mi obojetne,ze obok jest kobieta,która widzi,jak ponad czterdziestoletni facet szlocha jak dziecko. Piękna jeszcze polizała mnie tylko i jej oczy nagle zaszły mgłą. Oddychała,jakby wolniej,a na pewno pełniej.Pozbawiona bólu i nieświadoma."Musimy odczekać kwadrans" powiedziała pani doktor. "To ma być bardzo dobra śmierć."Podniosła się. "Pójdę zapalić jeśli można." powiedziała. Skinąłem głową. Piękna spała. Spokojna i szczęśliwa. Tuliłem ją do siebie. Jej sierść na łbie była mokra. Od moich łez. Ale to było bez znaczenia. Piękna była szczęśliwa,a ja byłem przy niej. "Prawie wychowałaś moje dzieci." powiedziałem cicho "Ocaliłaś Agnieszkę,byłaś stróżem i obrońcą ich obojga.A teraz odchodzisz? Zostawiasz mnie tutaj samego?" Spała. Błogosławiona nieświadomość. Pani doktor wróciła po dwudziestu minutach. Spodziewałem się,ze będzie rutyniarą,ale widziałem,że jest smutna. To bolałą ją także. Jej duże,niebieskie oczy emanowały smutkiem. "Już czas" powiedziała cicho."Teraz zaaplikuję pieskowi środek,który zatrzyma pracę serca. Chce pan przy tym być? " Spojrzałem na nią tylko,a ona skinęła głowa. "Niech się pan pożegna z przyjacielem" powiedziała cicho. Robiłem to od wielu dni,a mimo to było to niepełne ciągle pożegnanie. Bo cóż mogłem powiedzieć Pięknej? Czy znałem słowa,które oddadzą to wszystko co jej zawdzięczam? Te cudowne lata,te niezmazalne przeżycia. Radości i wygłupy. Przyjmowałem na świat jej dzieci,niejednokrotnie walczyłem o to,aby przeżyły,tak jak Piękna zawsze walczyła o moje dzieci. Co mogłem powiedzieć więcej? Tuliłem Piękną do siebie. Tylko łzy płynęły mi z oczu niewstrzymanie. Drżały usta i dygotało całe ciało. Pani doktor wprowadziła igłę i powoli naciskała tłok strzykawki. Boże jaka śmierć potrafi być cicha. Prawie delikatna. Pieszczotliwa wręcz. "Obiecaj mi" powiedziałem przez łzy "obiecaj mi,że kiedy i ja tam będę szedł,będziesz na mnie czekała." Obiecaj mi,że mnie przywitasz kiedyś tam,wśród gwiazd." Piękna,jakby się odprężyła,potwierdzając i nagle zastygła. Pani doktor wyszła z pokoju,pozwalając,abym wykrzyczał swój żal.
Uspokoiłem się trochę po kilkunastu minutach. Wyszedłem z pokoju. Siedziała na werandzie. Paliła papierosa,nieobecna,zamyślona i zbolała. Wyciągnąłem pieniądze. Przyjęła je,jakby z wahaniem. "Co z ciałem? " spytała "Mam zabrać?" Drżącymi dłońmi przypaliłem papierosa. Zaciągnąłem się mocno. "Nie proszę pani. To jest miejsce Pięknej" powiedziałem "Tu żyła i tu pozostanie. Zna tu wszystkie katy."Popatrzyła na mnie ze zrozumieniem. "To jej dom" dodałem. "Secula seculorum." Uśmiechnęła się lekko. "Nie prosze pana" powiedziała cicho "ona ma dom zupełnie gdzie indziej". "Za tęczowym mostem?" spytałem. Popatrzyła na mnie. "Tęczowy most poprowadził ją do pańskiego serca. Zawsze tam była i zawsze tam będzie. Secula seculorum." Nie starałem się ocierać łez. Po co? Podniosła się i podała mi rękę. "Piękna jest panu wdzięczna za wszystko,a szczególnie za dzisiejszy dzień."powiedziała na odchodnym. Odprowadziłem ją do auta. Skinęła mi głową ze smutnym uśmiechem i odjechała. Wróciłem do domu. Z głośników płynęła aria z "Gladiatora" Uderzyło mnie,że kiedy odchodziła Piękna , także brzmiała. Popatrzyłem na Piękną. Była taka spokojna,cicha i chyba szczęśliwa. W przeciwieństwie do mnie. Ale wiedziałem już,że jest i czeka na mnie,tam gdzieś po drugiej stronie gwiazd. Wziąłem łopatę i zacząłem kopać dól. Na przeciw domu,jakbym chciał,aby zawsze miała dom na oku. Jak zawsze. Przecież nigdy nie spuściła z oka tegoż domu. Zawsze gotowa do obrony,zawsze opiekuńcza. Teraz też tak będzie. Dół był głęboki i szeroki. Owinąłem Piękną w koc. Po raz ostatni pogłaskałem i złożyłem w ziemi. Zasypałem grób. Na wzniesieniu postawiłem miskę Pięknej. Stoi tam do dziś. A ja...cóż codziennie przystawałem na jej grobie. W milczeniu wspominałem kiedy była. Była? Przecież jest,cały czas obok mnie. Tylko dom ział pustką. Kiedy wracałem nikt nie witał mnie przy drzwiach. Nadal nie wita. Ale wiem,ze kiedyś to właśnie Piękna powita mnie pierwsza. Wiem,że Bóg nie odmówi mi tej łaski i moja śmierć będzie miała postać Pięknej. I to ona mnie przeprowadzi poprzez nieboskłon i ona mnie powita. I znów gdzieś na jakiejś łące będziemy się wygłupiać,chodzić na spacery. Znów będziemy...





Andrzej Tomasz Maria Modrzyński
112/13.03.2017r.





Pamięci Pięknej.



 
COMMENTS


My rating

My rating:  
18.03.2017,  mroźny

My rating

My rating:  

Moja ocena

Wzruszające opowiadanie. Też kiedyś miałam psa, jeszcze dzisiaj we snach przychodzi do mnie.
My rating:  

Moja ocena

Dobre opowiadanie (wspomnienie), ale zachowując pełnię treści, mogłoby zostać nieco skrócone bez straty jego wszystkich walorów. Ze swego doświadczenia wiem, że inteligentniejsze zwierzaki po swojej śmierci nie całkiem odchodzą. Po cichu nadal pilnują swego domu i jego mieszkańców, a czasem starają się pomagać.
My rating:  

My rating

My rating:  
17.03.2017,  A.L.

My rating

My rating:  

Moja ocena

Piękne wspomnienie. Wzruszający esej. Każdy, kto żegnał swego przyjaciela wie, o czym piszesz. Psy kochają bezwarunkowo, szczerze i po kres. Myślę też, że mają nieskazitelnie czystą duszę. Wierzę, że i ja spotkam kiedyś Nora i Izadorę i pobiegamy sobie po niebieskiej łące :)
My rating: