Bajka alternatywna (2)

author:  Tomasz Nowacki
5.0/5 | 5


Bajka alternatywna druga, przedstawiająca przysłowiowy medal oraz jego różne strony, w której autor kategorycznie zastrzega, iż nie staje po żadnej z nich, dokopując (celem przestrogi) wszystkim stronom po równo.

Cała ta paskudna historia zaczęła się dość dawno temu, w nie-dorzeczu rzek Bzdury i Drwiny. W miejscu, gdzie dziś od horyzontu po horyzont rozciąga się martwe rumowisko głazów zwanych potocznie Kamieni Kupą. Teren ów upstrzony gdzieniegdzie brudnoszarymi płachetkami spękanego żelazobetonu, nadgryzł nie tyle ząb czasu, co kły ówcześnie szalejącej pogardy i nienawiści. Choć trudno uwierzyć, rósł tam kiedyś całkiem spory las figurujący w annałach pod nazwą Stupoglądowego Lasu. Jego nazwa, jak suponują znawcy tamtego okresu, pochodziła od wielorakości przekonań i racji, które każdy obywatel z osobna posiadał odmienne, którymi się chełpił i które według własnego mniemania uznawał za najsłuszniejsze.

Była to żyzna kraina, pełna wszelkiego gatunku zwierza, porośnięta gęsto liściastym i iglastym drzewostanem, pachnąca ściółką i igliwiem, krótko mówiąc, przyjazna i swojska na pierwszy rzut oka. Nie dziwi więc, że spośród niezliczonej ilości puszcz i borów ówczesnego świata Stupoglądowy Las, aczkolwiek nie najbogatszy, nie największy i nie najbujniejszy, stanowił dla żyjących w nim stworzeń miejsce wyjątkowe; obszar, o który nie tylko należy dbać, ale i walczyć za wszelką cenę oraz wszelkim sposobem. A choć walka nie miała żadnego sensu, bo wywalczoną dawno swobodą każdy cieszył się w pełni, to zachłanny Lud, a w zasadzie Zwierz leśny, wciąż bił się między sobą. Kopał z zaciekłością racicami, taranował rogami, warczał, gryzł, bódł i drapał się wzajemnie, wiódł spory z byle powodu, aby tylko wykazać wyższość własnych racji nad „oczywistą” absurdalnością cudzych.

Pomimo wszystko mieszkańcom Stupoglądowego Lasu wiodło się całkiem nieźle. Żyli jak żyli, raz gorzej raz lepiej. Ich żywot nie różnił się zresztą tak bardzo od żywotów zwierząt z sąsiadujących lasów czy nawet z odleglejszych borów zza siedmiu gór i mórz uznawanych równie powszechnie, co mylnie, za raje na ziemi (zapewne z powodu odległości, a przez to, niemożności ich łatwego odwiedzenia i dogłębnego poznania). Stupogląduńczycy mieli dostatek żywności, mieli też swoje radości i troski jak każdy. Zapewne żyliby sobie mniej lub bardziej szczęśliwie do dziś, gdyby nie dwa tragiczne w skutkach, acz niezależne od siebie zdarzenia, które nałożyły się w tym samym czasie. Pierwszym z nich było wystawienie na scenie Teatru Leśnego sztuki pod kontrowersyjnym tytułem „Seks i dziczyzna”, drugim – zapowiedź przybycia do lasu najgroźniejszego w świecie drapieżnika z rodziny kotowatych – Lwa z Dzikich Ostępów – jak niosła plotka – celem osiedlenia na stałe.

Kończyło się właśnie lato, wraz z nim all inclusive w darmowych klubo-wodopojach i baro-karmnikach z samoobsługą. Kończył się okres beztroskiego taplania w bagiennych SPA. U samic większości gatunków kończyła się także ruja, pociągając za sobą zanik pożądliwości u samców, a co za tym idzie, nastanie kresu dla niemoralnej rozwiązłości oraz zdrad małżeńskich, pozamałżeńskich, o międzygatunkowych nie wspominając. Bo choć większość nadmienione czyny głośno piętnowała, to po cichu praktykowała z ogromną radością i ochotą.

Ku pokrzepieniu serc, tudzież ku ostudzeniu chuci walczących resztkami sił z jesienną depresją, zaproponowano zwierzynie cierpiącej na nieustający niedosyt wakacyjnych atrakcji lekką acz pożywną strawę duchową. Stanowić ją miało rzeczone przedstawienie teatralne. Nikt się jednak nie spodziewał burzy wywołanej w środowisku leśnym przez sam tytuł, sugerujący, iż sztuka jawi się pochwałą (a nawet promocją) łowiectwa i polowań na bezbronną zwierzynę, zakończonych orgią z udziałem wydepilowanych z wszelkiej sierści samic nieznanych i obcych kulturowo gatunków. Albowiem, jak oznajmił reżyser, główne role przydzielono udomowionym owcom spoza Lasu, nawykłym do bezwstydnego strzyżenia.

Tymczasem, jak grom z jasnego nieba, gruchnęła sensacyjna wiadomość o lwie. Wiadomość niespodziewana, lecz nietrudna do przewidzenia, bo przecież każde, nawet najgłupsze pisklę wie, iż w kraje mlekiem i miodem płynące, ciągną stadami nie tylko mlekopijcy i miodożercy, lecz także siejący strach i terror osobnicy pokroju straszliwego kota, z rozkoszą żerujący na suto wypasionych słodkościami i nabiałem niewiniątkach. (Po prawdzie tysiąckroć liczniej ciągną też muchy siejące gronkowca, czerwonkę i inne zarazy, lecz do nich Zwierz Leśny dawno był przywykł i nie zwracał najmniejszej uwagi).

Dalej wydarzenia potoczyły się galopującą lawiną.
Grupka spanikowanej niedoszłą wizytą lwa nierogacizny (w tym kilkoro zmechaconych puchatków) zawiązała pospiesznie stowarzyszenie o wiele mówiącej nazwie „Zastraszone Bractwo Inicjatywnych Roślinożerców” (w skrócie ZBIR). Zebrawszy się na głównej polanie Stupoglądowego Lasu ZBIR-y, spaliły w proteście przeciwko drapieżnemu lwu wypchaną kukłę brykającego tygryska. Żadną inną kukłą, w tym kukłą jakiegokolwiek lwa, nie dysponowały. Wszelako powodowała nimi nadzieja, że skutkiem owego czynu lew sam się weźmie i wypcha.

W odwecie, leśne żbiki, rysie i nie wiedzieć czemu wtykające we wszystko ciekawskiego nosa lisy chytruski, ogłosiły, że czują się wielce urażone aktem spalenia kukły brykającego tygryska. Tygrys to nie lew, argumentowały, więc tylko patrzeć, jak jakiś zboczony kłapouchy zając pomyli dumną panią rysiową z napaloną królicą i nie bacząc na upokorzenie, jakiego by czyn ów jej i jej najbliższym przysporzył, międzygatunkowo chędożyć będzie! Tak oto w reakcji na niedopuszczalne działania „ZBIR-a”, powstały „SRUM” czyli „Stowarzyszenie Rodzin Upokorzonych Mięsożerców” oraz „ZBOK” – czyli „Związek Bojowników O Kota”, odznaczając tym samym kolejną poważną linię podziału wśród Stupogląduńczyków.

Równolegle, po przeciwnej stronie polany, przed murami Teatru Leśnego, w geście dezaprobaty wobec domniemanej, acz na samą myśl odrażającej lubieżności, wyległa manifestacja „Klubu Różowych Prosiaczków – Kultura w Etapach” (w skrócie „KRP Ku-we-ta”). „Ku-We-Ta” niczego nie spaliła, natomiast jej uczestnicy przykuli się kajdankami do poręczy głównego wejścia na widownię i stworzywszy żywy mur, uniemożliwili widzom wstępu. Nie pomogły tłumaczenia reżysera, że przecież to premiera, że nie ocenia się rogacza po rogach tylko po przyrodzeniu. Na nic były wyjaśnienia aktorów, iż dobrowolnie pozwalają się strzyc, nie na gwałt wszakże (azaliż kto by tam owiec słuchał – owca to owca – jak baran prawie – a onże baran od tego jest, coby beczał jeno bez sensu). Nie pomogły w końcu protesty niedoszłej publiki, która za bilet słono zapłaciwszy, a i cichą nadzieję żywiąc na to, czego ich oponenci najbardziej się obawiali, wybuchła srogim gniewem. Gniew ów zaowocował przystąpieniem całej rzeszy niezaspokojonej intelektualno-kulinarno-seksualnie gawiedzi do „ZBOK-a” lub „SRUM¬-a” (summa summarum wsio im ryba było).

I tak oto „ZBOK” manifestował ramię w ramię ze „SRUM-em”. „KU-We-Ta” wsparła „ZBIR-a”. Wyciągnięto transparenty i flagi, a obie demonstracje ruszyły naprzeciw siebie leśną polaną, skandując coraz to wymyślniejsze hasła.

– Kto nie bryka, ten ma bzika – krzyczały „ZBOK-i” rytmicznie podrygując w wyższych lub niższych podskokach.
– Las się śmieje z was, brykacze – ten ma rację, kto nie skacze! – ripostowała „Ku-We-Ta”.
– Zaraz las was stąd wypłoszy – futrofili i jaroszy! – Przetoczył się jak grom okrzyk „SRUM-u” nad zgromadzonym tłumem, podczas gdy „ZBIR-y” stanęły na baczność i zaintonowały puszczańską pieśń patriotyczną zaczynającą się od słów: „Gdy się nasza ukochana Puszcza…”

Las oszalał w demonstracyjnym zapale. Bojowy nastrój przemieszczał się po całej krainie. Manifestacje i protesty wybuchały we wszystkich jego zakątkach, jak bomby na polu minowym. Wystarczyła jedna, by uaktywnić dziesięć kolejnych. Konflikt trwał, choć mało kto zwracał już uwagę na to, co było jego zarzewiem. Do tłumów dołączali przypadkowi przechodnie, którym udzielił się nastrój, a którzy uważali, ze mają coś do powiedzenia.

– Płazy do gazu! – Darły się gady wypełzłe spod zmurszałych pniaków.
– Gady na Gadaskar! – Skandowały kumkając żaby i ropuchy.
– Chcemy wolnej miłości! – Sylabizowały ślimaki i żółwie.
– Mamo, ja chcę kupę! – Rozległ się piskliwy głosik młodziutkiego żuczka gnojarza w nagłej potrzebie nie tylko oddania głosu.
– Nie dostaniesz, gówniarzu! Stań się w końcu samodzielny i utocz swoją własną! – strofowała pociechę pani żukowa, uznająca się za orędowniczkę bezstresowego wychowania, jeśli tylko bezstresowość owa nie przekraczała granic dobrego smaku.

I kiedy wydawało się, że nic już nie zatrzyma swarów i waśni, że Zwierz leśny zakrzyczy się i pozabija w zapamiętałym szale, na centralną polanę wszedł spokojny kłapouchy osiołek. Szedł powoli i cicho, z zadowoleniem i satysfakcją memłając w gębie siano. Na szyi, na kawałku tkanej tasiemki zwisał mu, niczym medal, czarno-biały metalowy krążek. Osioł nie zwracał najmniejszej uwagi na dziki tłum i nie przejmował się wcale jego okrzykami. Stanowił tak ogromny kontrast dla hałasującej i rozbrykanej ciżby, iż każdy, koło którego przeszedł, milkł ze zdziwienia. Las ogarnęła cisza. Cisza, jakiej nie pamiętali nawet najstarsi Stupogląduńczycy. Kiedy kłapouchy minął już wszystkich i zbliżył do przeciwnej granicy polany, ktoś z tłumu otrząsnąwszy się ze zdumienia zawołał w jego kierunku:

– Hej, ośle! A ty, czemu tak idziesz sobie i idziesz, i nic nie mówisz?
Osioł zatrzymał się, odwrócił, splunął na wpół przeżutą sieczką i spojrzawszy spode łba odparł:
– bo nie mam nic mądrego do powiedzenia.
– Znaczy, że co, nie masz żadnych poglądów? – Rzucił inny dociekliwy.
– Poglądy jakieś mam, odparł znudzonym głosem osioł, ale nie sądzę, żeby głoszenie ich tu, teraz i w taki sposób mogły cokolwiek na lepsze zmienić.
– Jeśli masz poglądy, to przyłącz się do którejś z naszych frakcji. W kupie siła! Kupą można wiele zmienić!
– Kupą, mili państwo, zmienić można jedynie woń najbliższego otoczenia i to raczej na gorszą. Dziękuję więc, ale nie, nie skorzystam.
– To taki z ciebie Stupogląduńczyk?! – nad zgromadzonym tłumem przetoczył się pomruk niezadowolenia i gniewu – Wygląda na to, że sprawy naszej Puszczy totalnie ci zwisają!
– Dobrze więc, zmusiliście mnie, to wam powiem. Pamiętajcie jednak, iż są to słowa prostego osła. Czy będą mądre, czy głupie, zależy tylko od tego, na kogo trafią. – Kłapouchy stanął na tylnych łapach tak, żeby każdy zobaczył, co nosi na szyi. – Spójrzcie, jedyne, co mi wisi, to ten medal. Przypatrzcie się uważnie. Jest z jednej strony biały, a z drugiej czarny. Noszę go, by zawsze pamiętać, że choć każda ze stron jest tak inna, to tylko razem stanowią całość. Bez nich medal nie byłby już medalem. I choć przez środek przechodzi wyraźna granica, to trzeba pamiętać, że dwie zlepione warstwy nie pękną tak łatwo. Jeśli więc nie potraficie mądrze się ze sobą zgodzić, to chociaż rozumnie się dzielcie. Niech mur między wami łączy, a nie dzieli.

To rzekłszy, osioł oklapł na cztery łapy, odwrócił się i tak, jak cicho się pojawił, tak cicho odszedł, zostawiając za sobą osłupiały w zadumie tłum.

Zwierzęta, pomyślawszy chwilę, wzięły sobie do serc słowa osła. Tak! – Zakrzyknęły – trzeba zbudować mur. Mur, który nas połączy. Mur niewysoki, niegruby, by można się było bez trudu odwiedzać i dalej stanowić całość, lecz po stronach którego każde nasze racje będą najważniejsze i najsłuszniejsze.

I tak zwierz leśny przystąpił do budowy niewielkiego murku, biegnącego przez środek Stupoglądowego Lasu, dzielącego sprawiedliwie Polanę Główną, a nawet Teatr Leśny na dwie równe części. Po jednej ze stron uścisnęły sobie przyjazne łapska „SRUM-y” i „ZBOK-i”, po drugiej zamieszkały w zgodzie „ZBIR-y” przy „Ku-We-Cie”. Wydawać by się mogło, że swary się skończyły, że nastała tak długo oczekiwana zgoda. Lecz podzielony w zgodzie Stupoglądowy Las musiał jakoś nazwać swoje dwie nowopowstałe części. Ustalono, ze każda z nich będzie się teraz nazywać Lasem Pięćdziesięciopoglądowym, a dla odróżnienia ich od siebie do jednej doda się literkę A, do drugiej B. Problem w tym, że każdy chciał być w A i nikt nie chciał być w Be. Bo be to be – prawie jak fe, skąd już bardzo blisko do fuj! W ten sposób wyłonił się nowy konflikt (nazwany później przez historyków Kompleksem Gorszego Sortu).

Ponownie, lecz tym razem pod murem, po obu jego stronach, stanęli manifestanci. Znów zaczęli się obrażać wzajemnie i obrzucać wyzwiskami, a nawet szyszkami i jajkami. By położyć temu kres, ktoś wpadł na pomysł rozbudowania lichawego murku, który w sumie niczego poza marnym cieniem nie dawał. Jeśli nie będziemy się widzieć i słyszeć, pomyślały zwierzęta, nie będziemy sobie działać na nerwy. Każdy będzie mógł sobie myśleć i mówić głośno co chce. Nawet, że A to my, że to Oni – zza muru są Be. I żaden głos niesłusznej i denerwującej dezaprobaty nie sięgnie niczyich prawomyślnych uszu!

Mur tedy rósł, potężniał wzwyż i wszerz. A że wciąż nie zapomniano o słowach osła, że mur ma łączyć, nie dzielić, szczyt jego zwieńczono fantazyjną plątaniną kolczastego drutu, wygiętego w formy o kształcie bijących serduszek.

I faktycznie, komuś, kto z dołu podziwiał w zachwycie ów dobrotliwy majestat, mogłoby się wydawać, że serca naprawdę drżą, grają i pulsują lekko. Nie wiadomo czy za sprawą tęsknych powiewów przelatujących przezeń wiatrów, czy też wysokiego napięcia stu tysięcy woltów, które miłujące Las Stupogląduńczycy podłączyli do drutów w celach – jak tłumaczono – zapobiegania nadmiernej migracji nieprzystosowanych światopoglądowo, nieokrzesanych zwierząt.

Mur, by nie szpecić okolicy, pomalowano w zgniłozielone, poligonowe ciapki, doskonale komponujące się z kolorystyką pobliskich drzew i krzewów. Budowlę przyozdobiono także różnorakimi pastelowymi napisami o charakterze turystyczno-propagandowo-informacyjnym:

„Zającu, Ten mur nie dzieli, lecz łączy” – Głosiły słowa wypowiadane przez umundurowanego Gajowego z plakatu, marszczącego w skupieniu czoło. Wskazujący palec jego lewej ręki, powiększony przesadnie na pierwszym planie, strzelał stanowczo w kierunku obserwatora. Prawa zaś ręka silnie dzierżyła skórzaną smycz, na końcu której szczerzył w ujmującym uśmiechu zębiska radośnie ujadający doberman o lekkich objawach ADHD.

Wydawać by się mogło, że problemy Lasu skończyły się wreszcie na zawsze. Lecz – Stupogląduńczycy, a w zasadzie każda z dwóch grup Pięćdziesięciopogląduńczyków z osobna nie byłyby sobą, gdyby nie udało im się znaleźć powodów do dalszych kłótni i swarów. Krótko mówiąc – „SRUM” pożarł się w swojej części lasu ze „ZBOK-em” o to, czym – z braku roślinożerców, powinno się teraz karmić bronionego kota. „SRUM” twierdził, iż to „ZBOK” powinien się poświęcić, a „ZBOK”, że wręcz przeciwnie. Po drugiej stronie „ZBIR-y” niekulturalnie potraktowały „Ku-We-tę” przezywając ich z nieznanych powodów zasrańcami. Zarysowały się nowe linie podziału, wzdłuż których, jak łatwo się domyślić, powstał nowy mur – biegnący w poprzek i przecinający w połowie długości stary. A że powód do wymiany poglądów znajdzie się zawsze, podzielony na czworo las dzielił się dalej, na osiem, szesnaście, trzydzieści dwie, sześćdziesiąt cztery części… I dzielił się, dzielił w nieskończoność, coraz szybciej i gęściej. Mury rosły wzdłuż i wszerz, zastępując drzewa i krzewy, wypleniając wszelaką roślinność. Dzieliły wszystkich razem i każdego z osobna. Rozdzielały gatunki i stada, mrowiska i ule, rodziny i związki – jedno- czy międzygatunkowe, skłócały pisklęta i ich matki. Aż w końcu każde zwierzę, ssak, gad, płaz czy owad otoczył się ścianami swojej własnej maleńkiej celi. I aby nie widzieć i nie słyszeć innych, każdy ulepił nad sobą betonowy sufit, ostatecznie odcinając się od niewygodnych mu inno-pogląduńczyków.

Tak oto z uroczego Stupoglądowego Lasu ostała się jeno wspomniana na początku bajki „Kamieni Kupa”. Warto na koniec też dodać, że Las, jako że sam nie posiadał wśród swoich bogactw naturalnych surowców do budowy muru – takich jak beton, kamienie czy głazy, musiał sprowadzać je spoza swoich granic. I tak – cementu i stalowego zbrojenia dostarczała zagraniczna firma o nazwie „Bettonnen Und Klaister-glick Werke”, do transportu zza morza kamieni, gruzów i głazów wynajęto zaś drugą firmę, o krótkiej, lecz treściwej nazwie „GŁAZ-Prom”.

Kiedy zamówienia z Lasu ustały, zaniepokojeni o własne zyski przedstawiciele obu firm spotkali się po środku ciągnącego się od horyzontu po horyzont gruzowiska i uścisnąwszy sobie ręce stwierdzili, że choć szkoda zwierza, to nie ma tego złego. Bo oto przed nimi kolejne czyste pole dla nowego popisu.

KONIEC

T.N.

Poem versions


 
COMMENTS


My rating

My rating:  
09.03.2016,  frymusna

@ Paweł Furgał

stupogląduńczycy.. :-)

@ jakub mistral

dzięki:-) a miejmy nadzieję, że to tylko bajka:)

Moja ocena

Obyś nie wieszczył Wietrszczu Bajodzieju.

Świetna bajka. Gratuluje. Zawsze zaskakujesz:)
My rating:  

...

w nie-dorzeczu stupoglądowcy
My rating:  

My rating

My rating:  

My rating

My rating: