Śmieć - część 27

author:  Piotr Paschke
0.0/5 | 0


Na pewno coś zapożyczyłem. W końcu każdy coś tam od kogoś zapożycza. W tak nieciekawych czasach, nawet w dużych ośrodkach miejskich, nie ma zbyt wiele do zrobienia. A kiedy lubisz coś zrobić to często wymyślasz coś w zamian, jak przysłowiowy erzatz. Lecz w gruncie rzeczy nie ma się czego wstydzić, tak myślę. Wystarczy najniższy nakład kosztów własnych i jest coś. Coś. I etykietka na tym czymś nie ma akurat żadnego znaczenia. ( Słowo niezależność posiada wiele różnych znaczeń ). Czasem, nawet wchodząc do podrzędnej knajpy, sam nie wiem, czego w tym momencie tak dokładnie chcę. Duszno, da się wytrzymać tylko kilka minut i aby za wszelką cenę uniknąć rozmów o dupie Maryni praca nad zawartością żołądka nie do końca jest ukończona. Podświadomie jednak nasiąkam werbalnymi „wypowiedziami” i „dźwiękami”, które mnie wtedy otaczają. Myślę w końcu: może coś w tym jest, bo pewnych okoliczności nie da się zbyt precyzyjnie rozdzielić ? Przecież niekoniecznie potrzebuję szczegółów z życiorysu Bacha, ale puszczana tamże "muzyczka" odpędza mnie jak dzieciaka od lizaków z górnej półki. I pomimo to, iż w dalszym ciągu wywodu nie zamierzam „doginać się” do wymogów okoliczności czuję, że to trochę tak, jakbym cały czas szukał swojego miejsca na świecie zupełnie po omacku. Jest tak akurat wtedy, kiedy jakoś nie bardzo mogę sam się pozbierać i pojawia się ta kurewska blokada – starzenie, nadciągające w wyuczonym, bynajmniej nie luksusowym, niemal eklektycznym poczuciu wewnętrznego wypalenia. O matko, ale bagno.
Nic, co by zaskoczyło, olśniło, oszołomiło, chociaż mile połechtało. Tylko ten swego rodzaju chaos, odzwierciedlający z góry znany wynik. Słabe odrzucanie zasad i metod, które ryglowały mi mordę przez iks lat. Sam nie wiem jak to się stało, jak szybko minęło. Jestem zdezorientowany przez czas. Potrzebuję mobilizacji, kogoś, kto by dobrowolnie nade mną stał. Cokolwiek to znaczy. Jednak na „wakacje emeryta” trzeba mocno i coraz dłużej zapracować. W każdym razie nie ma innych ustaleń niż konsumpcyjne, żadnych negocjacji z moją druga połową ego. Wypaliło się już dawno, a to, co teraz jest, jest wręcz straszliwie sztuczne. ( Moim skromnym zdaniem to już są rzeczy ewidentnie widoczne i poprzez pryzmat życiorysu układające się w inną logiczna całość. Niebezpiecznie blisko mnie znajduje się wciąż poezja i zbyt wysokie cokoły klasyków poszczególnych gatunków ). Cios, cios, cios – jedyna w swoim rodzaju runda, stylowa i bardzo niedbała w dokładnym liczeniu czasu i punktacji. Później zaś bywa różnie. Kilka raz w podbródek i to także w – zdawałoby się – mniej ryzykownych momentach. Czasami i garda obrony bywa bezpretensjonalna i niefrasobliwa. Każdy wieczór z legendami kieliszków, obfitujący w niemal pozazmysłowe atrakcje choreograficzne – zamierzone i niezamierzone. I co jakiś czas na pusty już ring wdziera się pojebaniec – kompromis w stanie, powiem dyplomatycznie, euforycznym. A zakończenie durna chmura konfetti dla mojego przeciwnika, przez którą trudno dostrzec jego równie zakrwawioną jak moja mordę. Aha, i różnej maści buble, którym nie staje wyobraźni i dlatego aż tryskają nienawiścią do „starej gwardii” że jeszcze utrzymuje się w ringu na nogach po tylu ciosach. I znowu napiszą o podtatusiałych, opuchniętych zgredach z puchliną brzuszną i ich nostalgicznej, pięćdziesięciokilkuletniej publiczności. Radośnie opluje nas kilku wielce zasłużonych, bogatych w medale albo posądzających nas o układ z diabłem panów w czerni, o równie sczerniałych mózgach, w dodatku dawno przepoconych papka dogmatów wszelkiego autoramentu, które da się wyjaśnić wszystkim, w dowolny sposób i na dowolną modłę. Ale żeby tak któryś z nich stanął na chwilę za nas w ringu ? Twoje, drogi zawodniku, niedoczekanie ! Pomodlą się nad tobą, kiedy padnie ostatni cios losu!

cdn...



 
COMMENTS


Jak mawiał mój profesor...

Początek fatalny ale koniec całkiem niezły.