Dans le port d'Amsterdam
W wielkim porcie pod parasolkami
idą dostojne panie, otulone zasłoną deszczu,
późnowieczorne latarnie opalizują anemiczną łuną.
Jak daleko damom przez pagórki bruku i dźwięki ulewy
do granatowych kapot zarzuconych na marynarzy,
ładujących po rampie skrzynie na pokład statku.
Co za zabawna różnorodność. Rozmaicie aksamitne dłonie
zaciśnięte na gładzonych rączkach, podrygujący krok
i obrzydzenie, bo tamtym chłopom ręce od pracy zgrubiały.
Nie znają prawdziwej kobiety, o nie. Tylko te portowe
lafiryndy, co skórę sprzedadzą, i zapach swój, i cudzą rozkosz.
Panie Bosman! Spieszy się nam? To i dobrze, starczy godzinka,
a wystawią piwa, brzęknie szkło, wypijemy za te lalunie,
co moczą swoje kreacje w wilgotnym świetle księżyca.
Taka już nasza dola, co najwyżej gwizdniemy,
ot tak, dla uciechy, choć nasze marzenia tylko na to parskną.
Dobrze nam z ich pogardą. Bogatsi jesteśmy
o ich słodką nieświadomość, niewinną jak te rękawiczki
które przywieźliśmy rano. A biedny Pierre, stary wyga
jak harpun wpadł morską toń, bo myślał,
że może udźwignąć więcej opakowań.
Szybciej, moje drogie, zanim sprzedadzą wszystkie!
Cóż ja powiem mężowi, kiedy wróci z Antwerpii?
Przysłał pieniądze kurierem, pamiętał o mnie, kochany,
bo dziś będą najświeższe, największy wybór, dostawa.
W wielkim porcie pod parasolkami
idą dostojne panie, otulone zasłoną deszczu.
Ulewa dzwoni po rynnach, unoszą się już grzywacze.
A po dwóch stronach bruku płyną dwa różne światy,
połączone jedynie wystawą u portowego krawca.
Niech płyną, jak płynie wszystko. Taki już los marynarzy.
Dedykowany Jacquesowi Brelowi.
.
idą dostojne panie, otulone zasłoną deszczu,
późnowieczorne latarnie opalizują anemiczną łuną.
Jak daleko damom przez pagórki bruku i dźwięki ulewy
do granatowych kapot zarzuconych na marynarzy,
ładujących po rampie skrzynie na pokład statku.
Co za zabawna różnorodność. Rozmaicie aksamitne dłonie
zaciśnięte na gładzonych rączkach, podrygujący krok
i obrzydzenie, bo tamtym chłopom ręce od pracy zgrubiały.
Nie znają prawdziwej kobiety, o nie. Tylko te portowe
lafiryndy, co skórę sprzedadzą, i zapach swój, i cudzą rozkosz.
Panie Bosman! Spieszy się nam? To i dobrze, starczy godzinka,
a wystawią piwa, brzęknie szkło, wypijemy za te lalunie,
co moczą swoje kreacje w wilgotnym świetle księżyca.
Taka już nasza dola, co najwyżej gwizdniemy,
ot tak, dla uciechy, choć nasze marzenia tylko na to parskną.
Dobrze nam z ich pogardą. Bogatsi jesteśmy
o ich słodką nieświadomość, niewinną jak te rękawiczki
które przywieźliśmy rano. A biedny Pierre, stary wyga
jak harpun wpadł morską toń, bo myślał,
że może udźwignąć więcej opakowań.
Szybciej, moje drogie, zanim sprzedadzą wszystkie!
Cóż ja powiem mężowi, kiedy wróci z Antwerpii?
Przysłał pieniądze kurierem, pamiętał o mnie, kochany,
bo dziś będą najświeższe, największy wybór, dostawa.
W wielkim porcie pod parasolkami
idą dostojne panie, otulone zasłoną deszczu.
Ulewa dzwoni po rynnach, unoszą się już grzywacze.
A po dwóch stronach bruku płyną dwa różne światy,
połączone jedynie wystawą u portowego krawca.
Niech płyną, jak płynie wszystko. Taki już los marynarzy.
Dedykowany Jacquesowi Brelowi.
.
My rating
My rating
Moja ocena
Świetny! A do tego nie mogłam umieścić go w czasie. Równie dobrze można go zakotwiczyć w przeszłości, ale i do współczesnego Amsterdamu pasuje idealnie. Wystarczyłoby zamiast marynarz przeczytać emigrant i byłby ten wiersz wytłumaczeniem, dlaczego, skoro mieszkam 10 km od Amsterdamu, nie bywam tam zbyt często. Nie wiem, może powinnam odebrać go jak Pan Marek, ale w moich oczach powstał obraz miasta z dnia dzisiejszego. Może to znak, że czas wracać do domu. Nie mniej jednak przeczytałam z wielką przyjemnością i dodaję do ulubionych. Pozdrawiam.My rating
My rating
My rating
Moja ocena
Popatrzyłem na ten wiersz i pomyślałem;Sporo tego.
Ale wystarczyło zacząć czytać.
Atmosfera , a nawet zapach, kina lat sześćdziesiątych ub. wieku powróciła.